To były moje pierwsze słowa kiedy kupiliśmy wycieczkę ;)
Jak to się w ogóle stało?
Widzieliśmy, że po WESELU chcemy wyjechać gdzieś dalej, ale nie było konkretnej daty czy miejsca.
W październiku - po weselu - były poprawiny, poprawiny poprawin, poprawiny ze znajomymi, poprawiny poprawin ze znajomymi i tak dalej... wiedzieliśmy, że nie będzie czasu na wyjazd.
W listopadzie też mieliśmy zaplanowane kilka imprez i spotkań więc podróż znów została odłożona. W grudniu ŚWIĘTA - szał zakupowy, czas dla rodziny, chcieliśmy się tym nacieszyć.
W ten sposób padło na styczeń. Wiedzieliśmy, że w kraju aura będzie już zimowa co tym bardziej zachęcało nas do ucieczki w ciepłe miejsce.
Przeglądałam loty, bo mieliśmy organizować coś sami, ale było dość drogo i na nic nie mogłam się zdecydować. Nie mieliśmy na myśli konkretnej destynacji - chcieliśmy tylko żeby było daleko i CIEPŁO :)
Któregoś dnia (chyba w listopadzie) przeglądałam strony biur podróży. Oczywiście trochę to trwało, bo z dnia na dzień pojawiało się kilka ciekawych ofert. Zdziwiło mnie jak tanie oferty były na wycieczki do Tajlandii - poważnie - porównując ceny jakie były 2 lata temu kiedy lecieliśmy to teraz cenowo wypada jak 2 tygodnie w Egipcie...Nic tylko brać!
Ale tam już byliśmy (na pewno wrócimy, ale jeszcze nie teraz), szukaliśmy czegoś nowego.
Głównie pokazywały się wyjazdy: Wietnam, Kenia, Mauritius, Gambia itp, ale jakoś nas nie interesowały. I nagle ujrzałam "BALI".
Zaskoczyła mnie cena - bo spodziewałam się dużo wyższej. Weszłam w szczegóły wycieczki i czułam, że ZNALEŹLIŚMY.
Któregoś dnia (chyba w listopadzie) przeglądałam strony biur podróży. Oczywiście trochę to trwało, bo z dnia na dzień pojawiało się kilka ciekawych ofert. Zdziwiło mnie jak tanie oferty były na wycieczki do Tajlandii - poważnie - porównując ceny jakie były 2 lata temu kiedy lecieliśmy to teraz cenowo wypada jak 2 tygodnie w Egipcie...Nic tylko brać!
Ale tam już byliśmy (na pewno wrócimy, ale jeszcze nie teraz), szukaliśmy czegoś nowego.
Głównie pokazywały się wyjazdy: Wietnam, Kenia, Mauritius, Gambia itp, ale jakoś nas nie interesowały. I nagle ujrzałam "BALI".
Zaskoczyła mnie cena - bo spodziewałam się dużo wyższej. Weszłam w szczegóły wycieczki i czułam, że ZNALEŹLIŚMY.
BALI nigdy nie było jakimś moim marzeniem, nie ciągnęło mnie tam specjalnie, nie za wiele też o o tym miejscu wiedziałam oprócz tego, że jest drogą destynacją. Ale kiedy zgłębiłam się w kilka BLOGÓW o wyspie zdecydowanie mnie zainteresowała.
Zasięgnęliśmy porady znajomej w biurze podróży i również stwierdziła, że za taką cenę, taka oferta to nawet nie ma co się zastanawiać.
Co więcej okazało się, że lot będzie liniami EMIRATES (sam bilet lotniczy na Bali to około 3 tys. a my mieliśmy go już w cenie wycieczki). Był to dodatkowy plus, bo oczywiście większy komfort a jednocześnie przygoda, gdyż nie mieliśmy przyjemności wcześniej lecieć tymi liniami.
Potrzebowaliśmy jeszcze kilka dni do namysłu, bo nie był to wyjazd samochodem nad morze, tylko ponad 2 tygodniowy pobyt na drugim KOŃCU ŚWIATA.
Podczas tych dni przejrzałam chyba CAŁY INTERNET w poszukiwaniu plusów i minusów, ciekawostek, porad, relacji podróżników, zagrożeń itp.
Najbardziej obawialiśmy się PORY DESZCZOWEJ, która w styczniu jest najbardziej intensywna na Bali. Ludzie pisali na blogach, że przez 2 tygodnie deszcz potrafił padać codziennie - bez przerwy. Inni pisali, że deszcz owszem pada, intensywnie, ale bardzo krótko i momentalnie wszystko schnie i znów świeci słońce.
Bałam się bardzo, bo to istna loteria. B. zapewniał mnie, że jesteśmy szczęściarzami jeśli chodzi o pogodę (faktycznie każdy wyjazd nam sprzyjała) i , że będzie dobrze. Ale wizja ewentualnych 2 tygodni pod parasolem lub w hotelu nie była niczym zachęcającym.
Inne rzeczy, którymi blogerzy chcieli mnie zniechęcić to zdecydowanie tekst "Bali jest przereklamowane, skomercjalizowane, wszędzie są śmieci i śmierdzi". Każdy ma prawo do swojej opinii, ale ja zanim ją wygłoszę muszę sprawdzić sama, zobaczyć na własne oczy.
Co tym bardziej KUSIŁO mnie do wyjazdu.
Co tym bardziej KUSIŁO mnie do wyjazdu.
Owszem, zastanawiałam się czy zobaczymy chociaż jedną ładną plażę, czy wszystko będzie obłożone plastikiem, czy chociaż przez jeden dzień zaświeci nam słońce. Ale rok temu na Dominikanie mieliśmy same piękne obrazki, bajeczne miejsca i full słońca.
Tym razem chcieliśmy EKSPLOROWAĆ!
Tym razem chcieliśmy EKSPLOROWAĆ!
Dodatkowo wycieczka miała same dobre opinie na stronie biura, była od dość dawna w ofercie, cena była wyjątkowo kusząca (bo w innych terminach była nawet PODWOJONA!) .
Przygotowania do wjazdu. Co i jak?
Decyzja zapadła. Ryzykujemy :)
KUPILIŚMY wycieczkę (chyba pod koniec listopada) i od tamtej pory stopniowo się do niej przygotowywaliśmy. To znaczy B. to w sumie zaczął przygotowania 2 dni przed wyjazdem - kupił większą walizkę i uprał ubrania ;)
Ja uwielbiam oczekiwanie na podróż i na siłę szukam sobie możliwości szykowania do niej - sprawia mi to mega radość za każdym razem.
Ja uwielbiam oczekiwanie na podróż i na siłę szukam sobie możliwości szykowania do niej - sprawia mi to mega radość za każdym razem.
Na biegu zmieniałam paszport (nowa tożsamość po ślubie hehe). Stopniowo kupowałam letnie ciuszki i dodatki. Czytałam mnóstwo blogów i przewodników szukając ciekawych miejsc i informacji o całym kraju i wyspie. Zaopatrzyliśmy się w maski do snorkelingu, butki ochronne na rafę, profilaktyczny płaszczyk przeciwdeszczowy, parasol i tym podobne.
W Emirates mieliśmy 30kg bagażu rejestrowanego i 7kg podręcznego więc nie musieliśmy się ograniczać.
W Emirates mieliśmy 30kg bagażu rejestrowanego i 7kg podręcznego więc nie musieliśmy się ograniczać.
Nie szczepiliśmy się, nie ma obowiązkowych szczepień na wyjazdy do Indonezji. Wiadomo -można, są jakieś sugerowane, ale ja bardzo nie lubię igieł :D
Braliśmy tylko profilaktycznie PROBIOTYK już tydzień przed wyjazdem i podczas całego wyjazdu (ochrania florę bakteryjną, zapobiega problemom żołądkowym).
Co jeszcze koniecznie zabrać?
Oczywiście sklepy tam są - nawet czasem lepiej wyposażone niż te u nas, ALE...zdecydowanie warto kupić niektóre produkty u nas w kraju, bo na wyjeździe strasznie PRZEPŁACICIE.
Do takich produktów należą szczególnie:
*ŚRODKI NA OWADY. Komarów nie było AŻ TAK dużo jak straszyli, ale jeśli ktoś ma smaczną krew to lepiej się zabezpieczyć, bo szatany gryzą szczególnie w nocy. No i nie te na meszki, tylko mocniejsze - Mugga Spray STRONG 50% DEET (można kupić w internecie lub Decathlonie).
*Zdecydowanie przepłacicie również za KREMY do opalania/po opalaniu. Dla przykładu filtr 50 kupiony w Polsce wyjdzie was około 15-30zł w zależności od marki a tam minimalna kwota za markę KRZAK to 70zł. Można, ale po co? A kremów idzie naprawdę sporo, uwierzcie. Ja mam ciemną karnację, przy lekkim słońcu często wcale nie muszę się smarować, a jeśli już to max filtrem 20. Ale tutaj - było kilka dni że ramiona i twarz smarowałam 50, bo było tak piekielnie! B. od rana do nocy smarowany był 50, więc kremów zejdzie Wam nawet kilka tubek.
*ALKOHOL - na miejscu jest bardzo drogi. Zwykłe lokalne, jasne piwo to koszt 7-10zł w sklepie, 15-20 zł w barze. Litr FINLANDII widzieliśmy za 300zł! Lokalna wódka/whiskey niewiele tańsze. Drinki w barze około 20zł. Warto więc zabrać co nieco ze sobą. Niestety 1 osoba może wwieźć LEGALNIE tylko 1 litr alkoholu.
Nam udało się zabrać 2,7 litra łącznie i na szczęście bez konsekwencji (ale to dlatego, że niektóre źródła podają że limit to 2 litry/osoba, to nas zmyliło i przez niewiedzę wzięliśmy więcej). Na LOTNISKU po przylocie musicie wypełnić KARTĘ TURYSTY, w której deklarujecie między innymi, że nie macie więcej niż 1 litr/osoba.
Oczywiście można próbować - spotkaliśmy grupę 14 Polaków, którzy przewieźli 26 litrowych butelek - ale pewnie jednym się uda a innym nie. Chyba nie ma za to jakiejś kary, natomiast na pewno rekwirują wasze fanty na kontroli - trochę by było szkoda ;)
PRZYDATNE INFO:
*Gniazdka mają takie same jak u nas - natomiast polecamy zabrać rozgałęziacz, bo często jest mało tych gniazdek w pokojach i przy potrzebie ładowania kilku sprzętów jednoczenie robi się problem.
*Strefa czasowa - różnica zimą to +7h, a podczas sezonu letniego +6h.
Po przylocie prawie tego nie odczuliśmy, bo dotarliśmy do hotelu wieczorem, prawie od razu położyliśmy się spać a rano byliśmy jak nowi. Natomiast powrót - cofnięcie się w czasie o 7h dało nam się we znaki. Kilka dni kiedy w Polsce była 18:00 to my czuliśmy się jak o 1:00 w nocy, oczy same nam się zamykały. Później budziliśmy się koło 4 lub 5 nad ranem, bo na Bali byłaby już 11:00 lub 12:00. Po tygodniu w miarę wróciliśmy do żywych ;)
*Waluta to RUPIE INDONEZYJSKIE. Można kupić je już w Polsce, ale są ciężko dostępne w kantorach. My zabraliśmy ze sobą dolary i wymieniliśmy na miejscu, w mieście - w poleconym przez rezydentkę miejscu.
Ważne żeby zabrać dolary NOWE - po 2009 roku, niezniszczone, bo inaczej Wam ich nie przyjmą. Za wymianę EURO wychodził trochę gorszy kurs. I co ciekawe za banknot o nominale 100 dostaniecie więcej niż za pozostałe np. 50 czy 20. Więc weźcie koniecznie same SETKI.
Ale uważajcie na kantory! Wybierajcie najlepiej te w centrach handlowych lub w okolicy hoteli - z dużym napisem KANTOR - w budynkach a nie w prowizorycznych budkach. Zdarzają się oszustwa, więc przeliczcie dokładnie wydaną sumę.
1 rupia to 0,00028zł (kurs.11/02/20)
TAK, to nie błąd
co oznacza, że
1000000 (milion) rupii to 284,95zł
*tak wyglądają banknoty
Co jeszcze koniecznie zabrać?
Oczywiście sklepy tam są - nawet czasem lepiej wyposażone niż te u nas, ALE...zdecydowanie warto kupić niektóre produkty u nas w kraju, bo na wyjeździe strasznie PRZEPŁACICIE.
Do takich produktów należą szczególnie:
*ŚRODKI NA OWADY. Komarów nie było AŻ TAK dużo jak straszyli, ale jeśli ktoś ma smaczną krew to lepiej się zabezpieczyć, bo szatany gryzą szczególnie w nocy. No i nie te na meszki, tylko mocniejsze - Mugga Spray STRONG 50% DEET (można kupić w internecie lub Decathlonie).
*Zdecydowanie przepłacicie również za KREMY do opalania/po opalaniu. Dla przykładu filtr 50 kupiony w Polsce wyjdzie was około 15-30zł w zależności od marki a tam minimalna kwota za markę KRZAK to 70zł. Można, ale po co? A kremów idzie naprawdę sporo, uwierzcie. Ja mam ciemną karnację, przy lekkim słońcu często wcale nie muszę się smarować, a jeśli już to max filtrem 20. Ale tutaj - było kilka dni że ramiona i twarz smarowałam 50, bo było tak piekielnie! B. od rana do nocy smarowany był 50, więc kremów zejdzie Wam nawet kilka tubek.
*ALKOHOL - na miejscu jest bardzo drogi. Zwykłe lokalne, jasne piwo to koszt 7-10zł w sklepie, 15-20 zł w barze. Litr FINLANDII widzieliśmy za 300zł! Lokalna wódka/whiskey niewiele tańsze. Drinki w barze około 20zł. Warto więc zabrać co nieco ze sobą. Niestety 1 osoba może wwieźć LEGALNIE tylko 1 litr alkoholu.
Nam udało się zabrać 2,7 litra łącznie i na szczęście bez konsekwencji (ale to dlatego, że niektóre źródła podają że limit to 2 litry/osoba, to nas zmyliło i przez niewiedzę wzięliśmy więcej). Na LOTNISKU po przylocie musicie wypełnić KARTĘ TURYSTY, w której deklarujecie między innymi, że nie macie więcej niż 1 litr/osoba.
Oczywiście można próbować - spotkaliśmy grupę 14 Polaków, którzy przewieźli 26 litrowych butelek - ale pewnie jednym się uda a innym nie. Chyba nie ma za to jakiejś kary, natomiast na pewno rekwirują wasze fanty na kontroli - trochę by było szkoda ;)
PRZYDATNE INFO:
*Gniazdka mają takie same jak u nas - natomiast polecamy zabrać rozgałęziacz, bo często jest mało tych gniazdek w pokojach i przy potrzebie ładowania kilku sprzętów jednoczenie robi się problem.
*Strefa czasowa - różnica zimą to +7h, a podczas sezonu letniego +6h.
Po przylocie prawie tego nie odczuliśmy, bo dotarliśmy do hotelu wieczorem, prawie od razu położyliśmy się spać a rano byliśmy jak nowi. Natomiast powrót - cofnięcie się w czasie o 7h dało nam się we znaki. Kilka dni kiedy w Polsce była 18:00 to my czuliśmy się jak o 1:00 w nocy, oczy same nam się zamykały. Później budziliśmy się koło 4 lub 5 nad ranem, bo na Bali byłaby już 11:00 lub 12:00. Po tygodniu w miarę wróciliśmy do żywych ;)
*Waluta to RUPIE INDONEZYJSKIE. Można kupić je już w Polsce, ale są ciężko dostępne w kantorach. My zabraliśmy ze sobą dolary i wymieniliśmy na miejscu, w mieście - w poleconym przez rezydentkę miejscu.
Ważne żeby zabrać dolary NOWE - po 2009 roku, niezniszczone, bo inaczej Wam ich nie przyjmą. Za wymianę EURO wychodził trochę gorszy kurs. I co ciekawe za banknot o nominale 100 dostaniecie więcej niż za pozostałe np. 50 czy 20. Więc weźcie koniecznie same SETKI.
Ale uważajcie na kantory! Wybierajcie najlepiej te w centrach handlowych lub w okolicy hoteli - z dużym napisem KANTOR - w budynkach a nie w prowizorycznych budkach. Zdarzają się oszustwa, więc przeliczcie dokładnie wydaną sumę.
1 rupia to 0,00028zł (kurs.11/02/20)
TAK, to nie błąd
co oznacza, że
1000000 (milion) rupii to 284,95zł
*tak wyglądają banknoty
Jednym słowem - będziecie MILIONERAMI.
Uwierzcie mi - to wspaniałe uczucie płacić w sklepie za napoje i chipsy w dziesiątkach tysięcy!
Przygotujcie pojemne portfele, bo banknotów będzie naprawdę sporo.
Przykładowe ceny (zaokrąglone):
Cola 0,3l - 7000 rupii (2zł)
Piwo 0,4l - 24500 rupii (7zł)
Chipsy - 10000 rupii (3zł)
Początkowo - zanim się przyzwyczaicie - jest dość ZABAWNIE jak stoicie w sklepie i przez 10 minut próbujecie dojść ile kosztuje dany produkt. Polecam ściągawkę włożoną w tył etui telefonu, żeby mieć zawsze pod ręką przelicznik - dla mnie było to bezcenne.
Jeśli weźmiecie za mało gotówki to bez problemu można PŁACIĆ KARTĄ. Wszystkie markety i sieciowe sklepiki mają terminale a prowizja (przynajmniej w moim banku) była prawie niezauważalna. Podobno bez problemu można też wypłacać pieniądze z bankomatów (są dostępne w wielu miejscach), ale osobiście nie potrzebowaliśmy.
Napotkaliśmy nawet kilka "przygotowanych na turystę" BAZARKÓW, które na wiszącym kartonie przy wejściu informowały o możliwości płacenia kartą hehe.
Telefon? Internet?
Jak większość moich znajomych wie - ja bez internetu żyć nie mogę :)
Przylatując na wyspę dostajecie sms'a, który informuje Was o kosztach jakie poniesiecie używając płatnych funkcji telefonu.
Tak więc nas poinformowało, że za sms'a zapłacimy 8zł, a za plus minus jedno odświeżenie strony internetowej - 48zł. Wyobraźcie sobie RACHUNECZEK jaki przyszedłby po 2 tygodniach [*]. Oczywiście można wykupić jakiś roaming czy inny pakiet, ale według mnie najlepszą opcją jest to samo co zrobiłam w Tajlandii - czyli kupienie lokalnej KARTY SIM.
Tutaj mają nawet kartę, która jest dostępna jedynie dla TURYSTÓW. Kupiłam ją w jednym ze sklepów sieci MINI MART, których jest tam więcej niż u nas ŻABEK (co prawda nie mają tej karty w każdym ze sklepów- znaleźliśmy ją chyba dopiero w 6 odwiedzonym lokalu).
Aby ją kupić musicie mieć przy sobie paszport, któremu robią zdjęcie i gdzieś wysyłają w celu aktywacji razem z numerem karty sim, którą otrzymacie.
Tym sposobem za 110 000 rupii (około 30zł) zyskałam 10GB internetu na miesiąc + darmowy Facebook i Youtube. Yea!
Dzięki temu macie dostęp do sieci na całej wyspie (no prawie... bo nie wszędzie był zasięg :) ).
Nasza wycieczka była dodatkowo SUPER ze względu na formułę 7 dni zwiedzania + 7 dni wypoczynku. Pierwszy raz jechaliśmy na tego typu wyjazd.
Co więcej podczas objazdu mieliśmy jeden hotel jako BAZA WYPADOWA dzięki czemu nie musieliśmy codziennie się pakować i kwaterować w następnym hotelu, tylko codziennie wracaliśmy do tego samego. Dopiero na część WYPOCZYNKOWĄ zmienialiśmy hotel - ale do tego jeszcze wrócę.
Ok. Wycieczka będzie ekstra, planów mieliśmy mnóstwo, wszystko dopięte na ostatni guzik.
Ale wiecie co jest najgorsze?
Podróż.
Niby przygoda, niby kolejne doświadczenie, ale zmęczenia nie brakowało.
W skrócie - wyszliśmy z domu o 8:00 w sobotę a na miejscu - w hotelu na Bali - byliśmy czasu Polskiego 9:00 w niedzielę. Co daje 25 godzin podróży. Tak, 25.
O 8:15 ruszyliśmy z peronu w NDM na Lotnisko Chopina. Byliśmy tam 9:30. Obowiązkowa zbiórka od 10:00. Do 13:05 czekaliśmy na lot. Lot do Dubaju około 5h 30 minut.. Tam przesiadka 3h.
Dalej lot do Denpasar (Bali) około 8h. Odbiór bagaży, przejazd do hotelu około 1,5h.
Suma summarum - nie było łatwo, nie ukrywamy.
Jednak nawet lot (bez przesiadki) 12h do Tajlandii czy na Dominikanę były o tyle łatwiejsze, że jak już się zasiadło w fotelu to BEZPOŚREDNIO łatwiej znieść podróż niż z przesiadkami. Co prawda Emirates ma w swoich zasobach (oprogramowanie ICE) setki filmów, sporo gier, muzyki, ale siedzenia w klasie ekonomicznej wciąż nie są na tyle komfortowe żeby beztrosko położyć się i wypocząć.
*lunch i whiskey ;)
Lotnisko w DUBAJU (największe na świecie) niczym nas nie zachwyciło, ale to prawdopodobnie dlatego, że byliśmy w strefie przesiadkowej - co nie pozwoliło nam zobaczyć go w całej okazałości.
Największym stresem było pytanie - czy mój bagaż doleci?
Doleciały, obydwa, ufff :)
Na lotnisku BALIJSKIM (swoją drogą bardzo ładnym) poszło dość sprawnie. Po wyjściu z terminala buchnęło w nas pierwsze gorąco.
Jesteśmy w domu!
Mimo zmęczenia pyszczki same się cieszyły na myśl o nadchodzących pięknych dniach.
Zakwaterowanie w hotelu sprawnie (lokalnie było koło 16:30) - poznaliśmy wtedy Karolinę z Łukaszem, którzy też byli na swoim HONEJMUNIE i trzymaliśmy się z nimi już do końca wyjazdu - bardzo mocno Was ściskamy na odległość, bo to był super wspólnie spędzony czas! ;*
Ja - jak to ja - oczywiście zamrugałam okiem do Pani z recepcji i poprosiłam o PIĘKNY pokój z racji naszego poślubnego wyjazdu.
Chyba się udało, bo pani przejrzała karty-klucze do pokoi, wybrała i powiedziała, że TEN będzie dla nas. I faktycznie - dostaliśmy przestronny pokój z ładnym widokiem na basen i ogród (hotel na objeździe było około 3km od oceanu więc takich z lepszym widokiem nie było).
Zaskoczył nas WYSOKI standard, ponieważ spodziewaliśmy się raczej budżetowej wersji, dość zgrzebnej, bo takie przeważnie dostaje się od biur podróży bez wykupienia jakiegoś pakietu premium.
Tutaj wszystko było na bardzo dobrym poziomie. Czysto, spory metraż, ładny widok, duże, wygodne łóżko, TV z dużą ilością programów, lodówka, klimatyzacja, przestronny prysznic z odpływem liniowym, duże lustro, spora szafa. GENERALNIE nie było się do czego przyczepić. Z resztą i tak planowaliśmy tam tylko się kąpać i spać.
*widok z pokoju
*część hotelu
*restauracja hotelowa
Tak też od razu po przyjeździe, odświeżyliśmy się i od razu ruszyliśmy zbadać okolicę.
Hotel mieliśmy na obrzeżach miejscowości turystycznej KUTA (w której mieliśmy zarezerwowany hotel na część wypoczynkową). Przedmieścia były dość spokojne, kilka knajpek, sklepów, kantorów, ze 2 kluby i oczywiście wszechobecne salony tatuażu i masażu - na całym Bali jest ich od CHOLERY.
Zjedliśmy coś na szybko, w hotelu wypakowaliśmy trochę rzeczy i tego wieczoru padliśmy jak muchy.
Każdego dnia po przebudzeniu bałam się, że po odsłonięciu zasłon zobaczę ZACHMURZONE niebo (ze względu na wszystkie ostrzeżenia o SEZONIE DESZCZOWYM). W zamian za to codziennie budziły mnie PIĘKNE promienie słońca, delikatny cień rzucany przez palmy na ścianę i śpiew ptaków. Na prawdę - lepszej pogody nie mogliśmy sobie wymarzyć!
*widok z korytarza
Widok z korytarza mieliśmy na góry i wulkan AGUNG - który jest tutaj traktowany jak bóstwo (ale o tym później). Tabliczki na korytarzach przypominały nam w jakim miejscu jesteśmy. Nie dość, że wulkan jest olbrzymi i dodatkowo CZYNNY (ostatnio wyrzucił pyły wulkaniczne w 2017 roku) to jest wiele innych rzeczy/zjawisk, które chcą nas tu ZABIĆ.
Przykładowo - tsunami lub trzęsienie ziemi ( które są tu dość częste). Jakby tego było mało - na Bali obowiązuje całkowity zakaz posiadania narkotyków. Tak bardzo restrykcyjny, że dostaje się za to KARĘ ŚMIERCI. I nie chodzi tu o to, że przyszło by nam do głowy coś takiego - tylko, że bywały przypadki podrzucania tego rodzaju środków turystom!
Dla zainteresowanych książka : Hotel Kerobokan. Piekło na rajskiej wyspie Bali - Bonella Kathryn.
No dobra, ale odrzucając wszystkie MROCZNE MYŚLI postanowiliśmy cieszyć się wakacjami :D
Zwiedzanie zaczęliśmy od PARKU MAŁP - Objek Wisata Sangeh. Co prawda małpki nie należą do moich ulubionych zwierząt, ale nie na co dzień ma się okazję zobaczyć je na żywo - czy tym bardziej trzymać jedną z nich na ramieniu. Te w parku były wyjątkowo ładne i przyjazne (ale to chyba dlatego, że dobrze je tu karmią. Te w innym parku - w Ubud podobno są wygłodniałe i bywają agresywne.
Zrobiliśmy po terenie parku krótki spacer, opiekun małpek dawał nam karmę, którą małpki brały z naszych rąk a czasem wskakiwały na ramiona - w tym właśnie mi ;)
Następnie udaliśmy się do świątyni Taman Ayun.
Tutaj już obowiązkowe były SARONGI (rodzaj chusty wiązanej w pasie, okrywającej "nieczyste" w kulturze Balijskiej nogi). Nie byliśmy jeszcze przygotowani - planowaliśmy je dopiero kupić, ale na szczęście można było je wypożyczyć BEZPŁATNIE przy wejściu (prawie we wszystkich świątyniach są bezpłatnie wypożyczane). Bez tego nie ma wejścia - święte jest święte i należy to uszanować.
W całej Indonezji jako religia dominuje ISLAM. Na Bali - jako jedynej wyspie Indonezyjskiej - ponad 80% osób wyznaje HINDUIZM, a konkretnie balijską odmianę - moim zdaniem bardzo specyficzną. Jest to niejako ENDEMICZNA religia, która występuje tutaj jako w jedynym miejscu NA ŚWIECIE! Łączy w sobie elementy animizmu, kultu przodków i hinduizmu. Według wierzeń na Bali siłą i władzą jest przyroda, a każdy żywioł podlega wpływom duchów. Wielbienie przodków jest bardzo ważną częścią ich przekonań i codziennych rytuałów.
Religia wpływa zdecydowanie na kulturę oraz architekturę. Przed domami, sklepami, na ulicach, na murkach (dosłownie wszędzie) można zobaczyć małe
- canang sari, charakterystyczne talerzyki ofiarne - na szorstkich liściach palmowych, które każda balijska rodzina składa codziennie bogom. Mają one strzec mieszkańców przed demonami.
To wszystko sprawia, że wszystko, co widzisz na Bali, ma stronę namacalną i stronę magiczną. W kulturze balijskiej nie ma prawdziwego rozróżnienia między tym co świeckie, a tym co święte. Dlatego to, co nadprzyrodzone staje się częścią codziennego życia.


Wracając do świątyni Taman Ayun.
Plac świątynny otacza fosa, a wokół jest malowniczy park.
To idealny przykład architektury balijskiej wywodzący się z idei trimandali (na trzech poziomach), na który składają się trzy oddzielne miejsca modlitw na otwartym powietrzu ( dlatego też została wpisana na Listę UNESCO).
Najważniejszy jest poziom trzeci, wewnętrzny dziedziniec. Nad całością górują liczne meru, czyli widoczne na zdjęciach wieże. W tej świątyni dwa najwyższe meru (11 daszków) poświęcone są bogowi wulkanu Agung oraz bogowi góry Batukaru. Na dziedziniec nie można wejść, obchodzi się go ścieżką przy murze dookoła.
Następnie pojechaliśmy w okolice świątyni - Tanah Lot, którą ze wszystkich stron otacza woda. Uważana jest za jedną z NAJŚWIĘTSZYCH na wyspie. Mimo, że Bali to kilkanaście tysięcy świątyń (czasem źródła podają nawet ponad 20 tysięcy). Turyści gromadzą się na plaży przy świątyni żeby oglądać spektakularne zachody słońca. Podczas odpływu możliwe jest przejście przez wodę do jej podnóża gdzie można zostać pobłogosławionym przez duchownych ( do środka turyści nie mają wstępu). Niestety podczas naszej wizyty odpływ był zbyt mały i mogliśmy obserwować świątynie jedynie z plaży.
*świątynia
Zachód rzeczywiście był piękny, ale sama świątynia nie zrobiła na nas wielkiego wrażenia.
Droga do świątyni to wielki BAZAR - przez który oczywiście trzeba przejść i najlepiej coś KUPIĆ. Niestety czuć tutaj wypływy niczym z krajów arabskich - "kup, tanio, 1 dolar, chodź zobacz, mój friend". Szału nie było, ale kilka ładnych fotek wyszło ;)
DRUGIEGO DNIA w pierwszej kolejności pojechaliśmy do "teatru" na przedstawienie Barong i Keris - oparte na tańcu. Barong – w mitologii balijskiej uosobienie dobra w wiecznej walce za złem. Specyficzna muzyka grana na żywo i barwne stroje aktorów były dla nas czymś całkowicie egzotycznym i ciekawym. Sztuka i taniec balijski są nierozłącznie związane z religią. Taniec to jakby opowiadanie historii z wykorzystaniem całego ciała.
Oczywiście żeby zrozumieć fabułę niezbędne były kartki z opisanymi po kolei scenami ;)
Kolejnym punktem wycieczki tego dnia była wytwórnia rękodzieł z DREWNA. Jako, że podobno wszyscy rodowici Balijczycy są niezwykle UTALENTOWANI w jakiejś dziedzinie sztuki to właśnie część z nich niesamowicie rzeźbi z drewna.
Jak dla nas pachniało to raczej typowo "pod turystę" - przedstawieniem i zachętą do wydania pieniążków w sklepie.
B. od razu stwierdził, że to jedna wielka MISTYFIKACJA, że trzy osoby siedzące przed budynkiem rzeźbiąc pokazowo dla turystów nie byłoby w stanie wyprodukować tyle towaru i że bankowo z tyłu jest cała maszynowa wytwórnia ;)
Nie zaprzeczę, nie potwierdzę, uczucia są mieszane. Ale wiadomo, agencja turystyczna też musi mieć z czegoś PROWIZJĘ.
Co więcej - CENY były dość wysokie, nic nie kupiliśmy.
W następnej kolejności wybraliśmy się miejsce na które długo czekaliśmy.
Plantacja kawy KOPI LUWAK - czyli inaczej KAWY Z KUPY :)
Jakkolwiek to brzmi - tak, kawa ta jest NAJDROŻSZĄ na świecie, a jednym z procesów (najważniejszym) jej wytwarzania jest właśnie spożycie i wydalenie przez zwierzątko zwane LUWAK a bardziej po Polsku - Cyweta.
Ten śliczny, delikatnie lisowaty ssaczek zjada owoce kawowca, ale nie trawi w pełni jego nasionek, a jedynie miąższ. Po lekkim nadtrawieniu i fermentowaniu przez bakterie produkujące kwas mlekowy ziarna przechodzą przez przewód pokarmowy i są wydalane. Zwierzę zdane na swój instynkt zjada tylko NAJLEPSZE owoce, a dzięki przejściu przez przewód pokarmowy ziarna kawy tracą gorzki smak i kawa z nich wytwarzana zyskuje nowy, łagodny aromat. Po oczyszczeniu kawę przetwarza się w typowy sposób.
TADAM!
I tak mamy filiżankę kawy za którą w Polsce trzeba zapłacić około 150zł :D
*to właśnie "snikers" po wydaleniu :D
Będąc na plantacji mieliśmy okazję zobaczyć jak wygląda KAWOWIEC a także proces palenia kawy. Nie przeoczylibyśmy rzecz jasna okazji spróbowania tego wyrobu. B. wziął czyste espresso a ja delikatnie profanując - cappuccino ;)
Oczywiście nie płaciliśmy za to tyle co musielibyśmy w Polsce. Tam wyszło nas to około 25-30zł za filiżankę.
Kawa faktycznie miała bardzo łagodny smak, nie było w niej czuć ani goryczki ani kwasowości, była bardzo aksamitna i dawała KOPA.
Będąc na plantacji podziwialiśmy też piękną panoramę dżungli i zrobiliśmy kilka ładnych fotek.
Oczywiście była też DEGUSTACJA różnych lokalnych herbat i kaw, która miała zachęcić nas do zakupów w lokalnym sklepiku. KOMERCHA.
*specjalny proces parzenia kawy


W następnej kolejności pieliśmy się krętymi drogami na górzystą północ wyspy - a dokładnie w sam środek kaldery wulkanu BATUR- obecnie już wygasłego.
Po jego wybuchu powstała wyrwa o promieniu 11 kilometrów. Oczywiście miało do miejsce w około 20 150 lat temu ;)
W tym momencie na tym obszarze życie wygląda już całkiem normalnie - są tutaj wioski, rozwinięta jest turystyka. Ale najciekawszą rzeczą jest tutaj fakt, że w dziurze po dawnym wulkanie rośnie sobie nowy WULKAN!
Bardzo możliwe, że za paręnaście/parędziesiąt ładnych tysięcy lat urośnie tak duży, że w tym miejscu nastąpi kolejna erupcja, ale świadkami tego na pewno nie będziemy, bo póki co podobno jest malutki i nie daje oznak aktywności.
Oczywiście nie brakuje w całej okolicy RESTAURACJI z tarasami widokowymi - w jednej z takich się zatrzymaliśmy. Widok faktycznie był piękny, bo w dole widoczne było jeszcze JEZIORO wulkaniczne. Co prawda pełen widok przesłoniły nam chmury - ale podobno w tym miejscu to norma - mało kiedy można zobaczyć to miejsce w słońcu gdyż jest położone dość wysoko. Natomiast w niczym nam to nie przeszkadzało - wręcz przeciwnie te ciemne chmurki dodawały mistycznego smaczku widokowi.
Kilku znajomych po powrocie zadało nam pytanie - "A było tam ciepło? Tyle zdjęć z chmurami mieliście." Panie! Takiego żaru nigdy nie zaznałam. Nie dajcie się zwieść tej aurze - było UPALNIE! Tak upalnie, że nawet nie chciało nam się jeść, zamówiliśmy tylko po drinku.
Kolejnym punktem wycieczki była Świątynia Tirta Empul a inaczej Świątynia Świętej Wody.
Jest ona bardzo ważnym miejscem kultu dla Balijczyków. Wierzą oni w magiczne i lecznicze właściwości wody bijące ze Świętego Źródła i przybywają tutaj złożyć ofiary bogom i zanurzyć się w tej oczyszczającej wodzie.
GŁÓWNĄ jej atrakcją są dwa baseny zasilane wodą z 30 fontann - najczęściej uwieczniane na fotografiach. To tam wierni udają się by dokonać oczyszczenia. Wszystko zaczyna się medytacją i modlitwą, złożeniem darów. Następnie wierni obmywają się w strumieniu wody z każdej fontanny, zaczynając od lewej strony. Muszą zanurzyć głowy w każdej!
Dalej można obejrzeć też spokojniejszy dziedziniec (z miejscem gdzie powstało źródło), baseny z pływającymi karpiami Koi, ogółem teren jest dość rozległy. Oczywiście istnieje też legenda o powstaniu Świątyni, skąd w ogóle wzięło się to magiczne źródło, ale to już odsyłam zainteresowanych do lektury "w internetach" ;)
Żeby było zabawniej - świątynia WODY była jedynym miejscem podczas naszej całej części objazdowej, kiedy na chwilę złapał nas deszcz. Przewodniczka śmiała się, że doznaliśmy OCZYSZCZENIA nie tylko przez wody świątyni, ale całego NIEBA!
Fakt- wywołało to w nas miłe, duchowe odczucie tego całego mistycyzmu i dodało uroku wycieczce.


Wróciliśmy do hotelu późno wieczorem, dość zmęczeni, ale nie mogliśmy odmówić sobie drinków i kąpieli w basenie. Tak - tego wieczoru dość mocno ZABALOWALIŚMY z Karoliną i Łukaszem ;) Całe szczęście, że kolejny dzień zwiedzanie zaczynaliśmy dopiero o 12:00, bo przed tą godziną mieliśmy spory problem ze wstaniem z łóżka...
NICZEGO nie żałujemy - dla jasności hahahah ;)
Tego dnia planowana była wycieczka do UBUD - jednej z miejscowości w centralnej części Bali.
Ale zanim tam dotarliśmy zajechaliśmy do wytwórni BATIKU - który jest jednym z symboli wyspy. BATIK to nic innego jak ręcznie barwiona tkanina, ale... właśnie - barwiona w wyjątkowy sposób, unikalny aż tak, że metoda wpisana została na listę UNESCO.
Tutaj traktowany jest jako SZTUKA. Najczęściej używanym materiałem do wyrobu batiku jest bawełna lub jedwab. Na dany materiał nakłada się wzory WOSKIEM (za pomocą szpatułki lub patyczka), następnie materiał poddaje się zimnej kąpieli w barwniku, który koloruje tylko miejsca, na których nie ma wosku. Proces ten powtarza się kilkukrotnie, można użyć różnych kolorów - ale nie więcej niż pięciu, bo tkanina się zniszczy.
Batikowe wyroby są dość drogie - ze względu na cały ten MISTERNY proces.
W wytwórni mieliśmy okazję zobaczyć na żywo jak malowane były wzory woskiem.
Oczywiście na całym Bali - nie tylko w wytwórni z zapleczem sklepowym - można dostać ten oryginalny wyrób, ale równie dużo miejsc oferuje PODRÓBY. Najczęściej są to chusty/sarongi na bazarkach.
Podobno głównym znakiem rozpoznawczym, że BATIK jest oryginalny to nadruk z obu stron. Jeśli natomiast jedna strona jest bledsza lub pozbawiona koloru to batik to nie jest. Z Batiku wyrabiane są również różnego rodzaju ubrania, akcesoria tj.torby, portfele i wiele innych.
Dojechaliśmy do UBUD - miasteczko, które w przewodnikach przedstawiane jest jako jedno z najpiękniejszych całego Bali, jako mekka wielbicieli jogi, artystów, piękne, harmonijne i duchowe, z dużą ilością zieleni.
Wyobraźcie sobie teraz totalną odwrotność - same stragany, wielki targ, zatłoczona ulica i chodniki w takim stopniu, że skuter dwukrotnie prawie przejechał mi stopę, bardzo mało roślinności, naganiacze, trąbiące co chwila taksówki, niesamowita duchota, zgiełk i pośpiech. Tak właśnie niestety odebraliśmy UBUD w pierwszym momencie... i w sumie OGÓŁEM.
Fakt, faktem mieliśmy tam zaledwie około 3 godziny. Główne uliczki były dla nas męczarnią, na prawdę oprócz kilku ciekawych ołtarzyków i zdobnych bram nic innego nas tam nie zainteresowało. Dopiero jak poszliśmy w dół główną ulicą zaczęło robić się mniej tłoczno a bardziej zielono.
Tutaj faktycznie czas jakby trochę zwolnił, byliśmy bardzo ciekawi co jest dalej, ale została nam już tylko godzina a chcieliśmy jeszcze coś zjeść.
Absolutnie nie chcemy nikogo zniechęcać do UBUD , bo wiele osób opisywało je w samych pozytywach, widzieliśmy wiele zdjęć pokazujących faktycznie piękne obrazki z tej okolicy. Jesteśmy pewni, że po prostu mieliśmy zbyt mało czasu żeby zagłębić się w boczne uliczki miasteczka i byliśmy trochę zmęczeni lekkim kacem ;)
Swoją drogą to właśnie w Ubud miałam przygodę z najbardziej EKSKLUZYWNĄ łazienką.
Będąc w restauracji, która wyglądała dość porządnie (co prawda była to meksykańska knajpa na Bali - akurat mieliśmy ochotę na burrito :D) zapytałam obsługę o WC.
*za tą bramą za plecami B. był wspomniany niżej dziedziniec
Najpierw Pani zaprowadziła mnie za zdobną bramę na duży dziedziniec, siedziała tam grupka osób, było kilka budynków - wskazała mi wąską wnękę między budynkami i powiedziała "tam". Kiedy odeszła stałam jeszcze chwilę i zastanawiałam się czy wejść po widocznych tam schodach na górę czy zwyczajnie za wnęką są jakieś drzwi? Wróciłam do lady i poprosiłam o wskazanie drogi ponownie, tym razem poszedł ze mną pan. Wskazał mi to samo miejsce. Zapytałam czy mam wejść na górę czy w tą wnękę. Wskazał - dosłownie- miejsce "tu" we wnęce między budynkami za jakimś urządzeniem (podejrzewam zamrażarką). Stałam jak wryta, bo dopiero zrozumiałam, że wskazał mi kąt - kąt przy budynku, na zewnątrz, na środku podwórka, bez zasłon, bez dołu... po prostu kawałek betonu lekko zasłonięty zamrażarką. Po wizytach w wielu toaletach w Tajlandii i na Bali nie zdziwi mnie brak higieny tych miejsc, brak papieru, mydła, w ogóle wody. Czasami toalety są dosłownie szałasem z dołem w ziemi. Natomiast nigdy nie spotkałam się z czymś takim żeby w restauracji prowadzić klientów do WC za ścianą budynku. Choćby nie wiem jak wtedy moja potrzeba była silna, podziękowałam Panu grzecznie i wróciłam do stolika. Oczywiście poszliśmy poszukać innej toalety ;)
Podczas naszych wszystkich podróży kładziemy nacisk na dość EKONOMICZNE wybory związane z miejscem zamieszkania czy restauracjami. Nie jesteśmy wymagający pod tym względem, nie potrzebujemy marmuru czy 5 gwiazdek, ale jak już wspomniałam w którymś ze wpisów - rozsądne minimum cywilizacji :D
Tak i w przypadku toalet publicznych - żeby chociaż miała DRZWI...
Ostatnim punktem programu tego dnia było kolejne przedstawienie niezwykle ważne w kulturze balijskiej - Kecak - inaczej Taniec Małp.
To połączenie kultury i tradycji balijskiej, Ramajany, czyli opowieści o przygodach hinduistycznego bóstwa Ramy - w formie dramatu muzycznego, spektaklu. Od samego początku jego istnienia wykonywali go głównie mężczyźni.
Przez całe przedstawienie 'armia' mężczyzn siedzących w kółku synchronicznie wykonuje ruchy i jak w transie powtarza "kecak, kecak, kecak...". Oprócz tych dźwięków praktycznie cała historia przedstawiona jest przez aktorów bez słów a jedynie przez charakterystyczne ruchy ciała, gesty, kolorowe maski i stroje. Chórek mężczyzn z kółka to właściwie jedyny podkład muzyczny, którego rytm zapada na długo w pamięć.
Oczywiście wszystko jest wyjaśnione i dużo bardziej zawiłe, ale nie będę rozwijać - to dla mocno zainteresowanych we własnym zakresie.
Na koniec - jeden z aktorów tańczy - dosłownie - W OGNIU. Do dziś nie mamy pojęcia jakim cudem się nie podpalił.
Podsumowując - przestawienie jest bardzo charakterystyczne i bez wątpienia unikatowe, nigdzie indziej na świecie identycznego się nie zobaczy. Natomiast według nas ten RAZ wystarczy - na dłuższą metę mogłoby być dość męczące dla ucha.. ;)
Kolejny dzień był tym na który długo czekaliśmy - w planach było odwiedzenie PÓL RYŻOWYCH . Pojechaliśmy na pola nazwane Jatiluwih - cieszyliśmy się, bo uznawane są za NAJPIĘKNIEJSZE na Bali, ale także największe. Część turystów wybiera też Tegallalang, ale podobno nie są aż tak spektakularne i bardziej skomercjalizowane. Oczywiście na Bali prawie na każdym kroku można natknąć się na pola uprawy ryżu - jest to główny składnik diety tubylców, prawie każdy rolnik (a rolników jest około 95% na wyspie) uprawia ryż. Natomiast poletka są przeważnie małe, przy domostwach. Tutaj mamy do czynienia w prawdziwym ogromem zieleni ciągnącej się od wzgórza góry Batukaru.
Pola ryżowe w Jatiluwih zostały wpisane na listę dziedzictwa UNESCO, są jednym z najpopularniejszych krajobrazów, które reklamują Bali - i wcale się nie dziwimy bo bez wątpienia robią wrażenie.
Trafiliśmy idealną, piękną, SŁONECZNĄ pogodę i bardzo małą ilość turystów poza naszą grupą. Bez problemu można było zrobić zdjęcia krajobrazom bez zbędnych głów ;)
W Jatiluwih dostępnych jest kilka wytyczonych ścieżek. Najkrótsza z nich zajmuje ok. 1,5 godziny, dłuższe nawet 4-5 godzin. My szliśmy tą krótszą ze względu na dalsze punkty wycieczki, ale czuję, że gdybyśmy przyjechali tam na własną rękę to z przyjemnością spacerowalibyśmy do wieczora. Panował tam niesamowity spokój i cisza. Jedynym na co trzeba uważać to SŁOŃCE - które tutaj - na wzniesieniu, otwartej przestrzeni - nawet jak nie odczuwalne tak mocno to paliło kark i wszystkie inne odkryte części ciała. Nie zapomnijcie filtrów!
Na polach spotkać można rolników, którzy wykonują swoją pracę - nie są atrakcją turystyczną ;)
Mimo to kiedy podeszliśmy do kilkorga z nich z pytaniem czy możemy zrobić zdjęcie - byli bardzo pozytywnie nastawieni i uśmiechnięci - tacy właśnie są Balijczycy.
Balijski system uprawy ryżu uważany jest za jeden z najdoskonalszych na świecie. Dzięki dogodnemu klimatowi, żyznym, wulkanicznym glebom i doskonałym systemom irygacji można tutaj zbierać plony nawet trzykrotnie w ciągu roku. Prace na plantacjach ryżowych koordynuje specjalne rolnicze zrzeszenie - SUBAK. Ustala ono rytm prac polowych, pilnuje właściwego nawodnienia pół, naprawia tamy i składa ofiary bogini ryżu Dewi Sri. Na Bali, odwrotnie niż w innych państwach Azji Południowo-Wschodniej, sadzenie ryżu jest przywilejem mężczyzn. Kobiety pomagają przy zbiorach.
Po przyjemnym spacerze pojechaliśmy jeszcze dalej w górę wyspy by zatrzymać się przy punkcie widokowym na dwa jeziora:
Jezioro Tamblingan i Jezioro Danau Buyan położone w wielkiej kalderze w towarzystwie wygasłych wulkanów.
Sam widok może nie był aż tak spektakularny jak oczekiwaliśmy, ale za to mieliśmy okazję zobaczyć i dotknąć zwierzę zwane: Rudawka Wielka - inaczej zwana nawet latającym psem – największy spośród znanych gatunków nietoperzy. Oczywiście jako jedyna z grupy odważyłam się złapać go za łapki i potrzymać mając okazę zobaczyć rozpiętość jego skrzydeł. W odróżnieniu od pozostałych nietoperzy nie ma zmysłu echolokacji - przez co nie potrafi latać w całkowitej ciemności, ale ma za to świetny słuch i wzrok. Osiąga do 170 cm rozpiętości skrzydeł, długość ciała do 32 cm.
Znajomi widząc zdjęcia pytają - nie bałaś się że cie ugryzie? Te słodziaki są owocożerne :)
Mają niesamowicie mięciutki języczek.
Zjeżdżając z góry zatrzymaliśmy się przy ŚWIĄTYNI- a właściwie całym KOMPLEKSIE
Pura Ulun Danu Beratan.
Miejsce znane z widokówek i instagramowych zdjęć, malowniczo położone
nad brzegiem jeziora Bratan faktycznie było dość ciekawe, ale jak to się mówi - dupy nie urwało ;)
My zwykli śmiertelnicy wstępu do świątyni nie mamy, ale oczywiśćie oglądać ją można z zewnątrz, spacerować po kolorowym ogrodzie, podziwiać widoki w koło.
Ciekawostka - ze względu na położenie - temperatury w okolicy są o wiele niższe niż w pozostałej części Bali – czasem to zaledwie 18 stopni Celsjusza - to dla wielu Indonezyjczyków temperatura najniższa z doświadczonych w życiu (czasami niemal ekstremalna! :D). Spacery po chłodniejszej okolicy to prawdziwa przyjemność i chwila wytchnienia od upału. Na terenie kompleksu dostępne są oczywiście restauracje - zatrzymaliśmy się w jednej na obiad.
Wieczór spędziliśmy na pakowaniu walizek, odpoczynku nad basenem i oczekiwaliśmy na kolejny etap pełen wrażeń.
Ostatni dzień zorganizowanego zwiedzania zapowiadał się bardzo INTENSYWNIE.
W planach mieliśmy wiele punktów a wieczorem zmienialiśmy hotel.
Zaczęliśmy od zobaczenia "prawdziwego" domowego życia Balijczyków. To znaczy jak wygląda typowa wioska, jej architektura, jak ludzie tam żyją.
Byliśmy niesamowicie PODEKSCYTOWANI, bo uwielbiamy właśnie takie miejsca gdzie można zobaczyć coś innego niż zrobionego "pod turystę". Ale niestety przeczucia nas nie myliły...
Wioska z typową, dziką i nieskażoną przez masowego turystę nie miała nic wspólnego. Już jak tylko przewodniczka wypowiedziała magiczne zdanie "Za chwilę zajedziemy na parking, po lewej są toalety" wiedzieliśmy, że to po prostu kolejne przedstawienie - podobnie jak wytwórnia batiku, rzeźb z drewna itp.
Wioska owszem pokazywała typową dla kultury i religii zabudowę, układ budynków, ale poza tym niestety przypominała bazar. Ale od początku:
Około 90 proc. Balijczyków żyje na wsi. Sercem każdej wioski jest plac ze świątynią, salą zebrań, areną walk kogutów (obecnie są one nielegalne) i pawilonem dla orkiestry. Układ zabudowań nie jest przypadkowy. Porządek wyznaczają dwa elementy pejzażu: góry i ocean. Balijczycy postrzegają je jako jeden z ważnych antagonizmów, takich jak światło -ciemność, dobro - zło, życie - śmierć, których istnienie jest warunkiem konicznym harmonii i równowagi we wszechświecie. Góry są siedzibą bogów, duchów przodków i dobrych sił natury. Ocean natomiast to świat demonów i zła. Człowiek żyje na granicy.
Główna ulica wiążące te dwa światy, biegnie od morza w kierunku gór. Bliżej gór stawia się pura puseh - najważniejszą, poświęconą fundatorom wioski świątynię. Bliżej oceanu natomiast, na obrzeżach wsi, wyznacza się miejsce kremacji wraz ze świątynią bogini śmierci Durgi. Domy buduje się wzdłuż drogi. Wysokie, kamienne lub gliniane mury chronią przed złymi duchami.
Miejsce do KREMACJI w wiosce? Temat ŚMIERCI to jeden z najbardziej według nas szokujących.
NGABEN - czyli pogrzeb to jedna z najważniejszych i najbardziej wystawnych ceremonii religii. Śmierć jest na Bali nie tylko czymś naturalnym, ale wręcz POZYTYWNYM, prawie radosnym, uwalnia bowiem duszę z ziemskiego "cierpienia". Oczywiście Balijczycy na pewno cierpią po starcie najbliższych, ale ich ból łagodz wiara, że już niedługo duch zmarłego wróci do rodziny w ciele nowo narodzonego dziecka. Wierzą, że dobry człowiek po śmierci wróci właśnie w postaci ludzkiej. Natomiast ZŁY - w ciele na przykład zwierzęcia - a to jest karą.
Żeby dusza mogła szybciej odejść i przejść cały proces należy CIAŁO SPALIĆ. Stąd właśnie miejsca do kremacji w wioskach.
Zdarza się jednak, że koszty kremacji przekraczają roczne dochody całej rodziny a nie do pomyślenia jest dla nich niedopełnienie niezbędnych rytuałów, które przeprowadzą duszę ze świata ziemskiego do niebiańskiego. Dlatego często zmarłego PRZECHOWUJE się - często nawet w domu (specjalnie konserwując)- nawet miesiącami i zwyczajnie "czeka" na inne zgony - dopóki zbierze tych ZWŁOK wystarczająco dużo żeby rodziny mogły złożyć się na ceremonię.
Oczywiście cały "pogrzeb" jest czymś niesamowicie hucznym, pojawiają się całe procesje, ludzie ubrani w specjalne stroje. Cały ten proces jest dużo bardziej skomplikowany i dokładniej wytłumaczony, ale nie będę się rozpisywać.
Znajomi z hotelu byli świadkiem PALENIA zwłok na stosie, na plaży. To również częsty motyw. Normalnie leżysz na leżaczku, smarujesz się olejkiem, jesz kukurydzę a parę metrów od ciebie palą zwłoki... SZOK!
. Po kremacji rodzina zbiera zwęglone kości, kruszy je i wrzuca do morza.
Wyobraźcie sobie, że u nas w kraju - ktoś umiera a rodzina bierze jego ciało nad morze - pali na stosie, tańczy przy tym i się raduje, potem wrzuca prochy do wody. KRYMINAŁ.
Aaaa i przed tym wszystkim trzyma trupa parę miesięcy w domu!
Wróćmy do tej wioski :)
Wejść można było tylko na podwórza tych domostw, w których bramie przechodziło się przez stoisko z SUWENIRAMI, napojami, przekąskami, które oczywiście wypadało kupić jeśli chciało się zobaczyć co jest dalej w domu. Jasne - rozumiemy - ta wioska jest dla żyjących tam ludzi źródłem utrzymania. Żyją z tego, że udostępniają swoją prywatność gapiom, ale jednocześnie muszą na tym zarobić. Co nie zmienia faktu, że cały efekt to psuło. Komercha biła po oczach i przysłaniała połowę zabudowań.
Na Bali nie ma czegoś takiego jak EMERYTURA, zasiłki, nikt się tym nie przejmuje będąc młodym a raczej ciężko jest cokolwiek odłożyć. Dlatego też rodziny są wielodzietne, wszystkie żyjące pokolenia mieszkają razem w jednym gospodarstwie. Dzięki temu na starość młodsi opiekują się starszymi.
Z ciekawostek - kiedy w rodzinie rodzi się dziecko to po porodzie łożysko zakopuje się w rogu domu - religia mówi, że we wszystkim jest życie, nawet w tym właśnie łożysku, dlatego należy je zachować, na szczęście, odpędzając demony. Podobnie pępowinę - chowa się w łupinie od kokosa.
Inna ciekawostka: Balijczycy uznają głowę człowieka za świętą (dlatego absolutnie nie próbujcie przypadkiem dotknąć swoją NIECZYSTĄ ręką jakiegoś tubylca po głowie a nie daj Boże dziecko!). Im niżej - tym ciało jest coraz bardziej nieczyste. W związku z tym - nogi, stopy , będące najbliżej ziemi - strefy profanum, są bardzo nieczyste, należy je zakrywać. Ogólnie cała ziemia jest siedliskiem demonów. Dlatego też w kulturze Balijskiej dzieci - NIE RACZKUJĄ. Na ziemi są stawiane właściwie dopiero wtedy kiedy nauczą się chodzić. Dziecko siedzące na ziemi - nieszczęście, demony!
Aaaa...lewa ręka również jest nieczysta i nie należy nią niczego podawać - na przykład pieniędzy w sklepie, pożywienia itp.
Ze dwa razy się zapomniałam i podałam ekspedientce banknoty w ten sposób - uwierzcie, że niemal zabijała wzrokiem. Dla nas to mało znaczący szczegół, którego często nawet nie rejestrujemy - dla nich to bardzo ważna kwestia.
Krew też jest nieczysta i powoduje rytualne skalanie. Osobom z ranami i miesiączkującym kobietom zabrania się wstępu do świątyń (tak samo bodajże przez okres pół roku po porodzie).
Wracając do tego, że wioska "pokazowa", może i tak, ale jednak życie tam toczy się normalnie, to są prawdziwe domy tych ludzi, tam żyją, funkcjonują... i tak właśnie podczas oprowadzania - nasza przewodniczka weszła do TOALETY jakiejś starszej pani podczas załatwiania potrzeby :)
Pani widocznie była do tego przyzwyczajona, bo tylko się uśmiechnęła i niczym nie speszona kontynuowała...Humorystyczne, ale i przerażające! Wyobraźcie sobie tysiące turystów codziennie przechodzących przez wasz dom. Damn.
*dzieci "zatrudnione" do oklejania butelek etykietami
Z wioski przeszliśmy do pobliskiego lasu BAMBUSOWEGO. Niestety był stosunkowo mały, dość podeptany przez turystów i nie mieliśmy czasu żeby wejść głębiej. Ale przynajmniej na chwilę schowaliśmy się w cudownie przyjemnym cieniu.
Pura Besakih - Uważana za najważniejszą i najbardziej świętą z balijskich świątyń była naszym kolejnym celem. Położona malowniczo na zboczu góry Agung. Wielokrotnie była rozbudowywana i obecnie składa się z 22 kompleksów składających się w sumie z ponad 200 budowli, połączonych schodami i tarasami. Świątynia zwana jest również Świątynią Matką.
Obiekt w 1995 roku został wpisany na listę UNESCO.
Co CIEKAWE podczas niszczycielskiej erupcji wulkanu Agung w 1963 roku strumienie lawy (o dziwo!) ominęły świątynie (przypadek? czy siła Bogów?).
Żeby jednak się tam dostać trzeba pokonać drogę z parkingu w górę (około 15-20 minut pieszo). Jest jednak na to sposób. Od razu przy parkingu stoi kilkanaście/kilkadziesiąt mężczyzn ze skuterami u boku i mówią tylko "wsiadaj". Bez kasku, bez zabezpieczeń, ubrani w sarongi (te wspomniane przepaski na biodra - które są tu bezwzględnie obowiązkowe dla każdego) wsiadamy jako pasażerowie na skutery. Miałam z tyłu głowy myśl, że ten sprzęt służyć tu może już 10000 lat i jego stan techniczny pozostawia wiele do rzeczenia, dlatego zanim wsiadłam wypatrzyłam taki skuter, który wyglądał na 'nowszy'. Kierowcy też byli w różnym wieku - mój wyglądał jakby miał z 14 lat :D
Na szczęście bezpiecznie dojechaliśmy do celu. Oczywiście usługa miała być darmowa, ale tylko oficjalnie :) Nieoficjalnie zanim zdążyłam przełożyć nogę żeby zsiąść kierowca zbliżył do mnie rękę i po ciuchu zapytał "Do you have something for me?". No i co mu powiem? Nie, nie mam nic dla ciebie, spadaj? W końcu tyłek mi przywiózł to dostał ze 2 dolce chociaż na piwko.
Od razu wyjaśniło się dlaczego tak chętnie jeżdżą...
Na górze czekał na nas piękny WIDOK, ale również cała masa naciągaczy przed którymi ostrzegała nas przewodniczka. Zaczynając od OSZUSTÓW, którzy wmawiają Ci że masz zły sarong i musisz kupić od nich bo inaczej nie wejdziesz, dalej tacy co mówią, że musisz kupić od nich bilet wstępu (chociaż dawno już go kupiłeś), małe dziewczynki z pocztówkami, które mówią dosłownie w każdym języku "proszę, kup, dziękuję" - jak tylko usłyszą Twoją ojczystą mowę. Tak było w przypadku Pana JANUSZA z naszej wycieczki, który w odpowiedzi na angielskie nawoływania powiedział dziewczynce :
"Gdybyś ty kochana mówiła po polsku to może bym kupił"
A co na to dziewczynka? W jednej sekundzie :
"Polski? Nie ma problemu, pocztówka, tanio, kup, proszę".
No i Janusz zdębiał, nie miał wyboru - kupił :)
Mówili, że nauka języków to klucz do sukcesu, mieli rację.
Pomijając całą tą otoczkę - główne SCHODY prowadzące do świątyni robią wrażenie i wyglądają jeszcze majestatyczniej niż na zdjęciach. Oczywiście do jej wnętrza zwykli ŚMIERTELNICY wejścia nie mają. Mogliśmy oglądać kompleks chodząc wokół, wąskimi uliczkami, schodami, co i raz zaglądać za murek z ciekawością. Cały teren wygląda jak jedna wielka zabytkowa wioska na zboczu, bardzo malowniczo. Zarówno tutaj jak i w innych świątyniach bardzo często odbywają się różne uroczystości.
*obiadek ;)
KALENDARZ Balijski to 210dni. To on wyznacza rytm życia mieszkańców - dosłownie na każdy dzień mają zapisane co mają robić. A, że na 210 dni - około 200 to dni świąteczne logicznym jest, że będąc na wyspie bez wątpienia na kilka z nich traficie.
Tak i tutaj podczas naszej obecności odbywała się jedna z ceremonii.
Kobiety, mężczyźni, dzieci odziani w BIAŁE SZATY, kroczyli w wolnym pochodzie, trzymając w rękach dary dla bóstw. Inni siedzieli przed kamiennymi stołami pochłonięci modlitwą. Dookoła widoczne było mnóstwo pozostałości po kwiatach i innych naturalnych ofiarach. Wszyscy wyglądali jakby byli zupełnie w innym świecie, pełnym ZADUMY, spokoju, ale jednocześnie duża część z nich miała bardzo pogodny wyraz twarzy, uśmiechali się do nas przechodząc.
Po spacerze przejechaliśmy na obiad do restauracji z PIĘKNYM widokiem. Mimo dość dużej wysokości nad poziomem morza pogoda nam dopisywała i słońce oświetlało całą panoramę widocznych w dole soczyście zielonych pól ryżowych i dużą część wulkanu Agung.
W 2017 roku idealnie widoczne z tego punktu było zjawisko wyrzucenia pyłów przez wulkan. Zastanawialiście się co byście zrobili jakby parę kilometrów od was zaczął nagle wybuchać wulkan olbrzym? Ja też nie - to tamtej chwili ;)
Człowiek nawet nie jest w stanie wyobrazić sobie potęgi natury. I obyśmy nigdy tego robić nie musieli.
W każdym razie było tam też urocze "gniazdko" do robienia zdjęć.
W restauracji zamówiliśmy sobie SATAY z ryżem.
Satay, satay ayam, zwane też sate to nic innego jak kawałki kurczaka w przyprawach nadziane na patyk od szaszłyka.
Na Bali można spotkać je praktycznie wszędzie, na ulicznych straganach, w WARUNGACH (restauracjach), ale są dostępne także w innych rejonach Azji (np. w Tajlandii je jedliśmy).
Natomiast tutaj prawie wszędzie podają je na słodko - z sosem orzechowym. Do mnie to przemówiło - chociaż po kilku kawałkach robi się dość mdło, natomiast B. w ogóle nie polubił. Pomijając prostotę tego dania - było bardzo pomysłowo podane - na malutkim glinianym grillu z wciąż żarzącymi się węgielkami, które stale utrzymywały temperaturę mięsa. Najs!
Mimo wszystko (nie wiem czy już o tym wcześniej wspomniałam), ale tak jak kuchnia Tajska, wszystkie STREET FOODY nas zachwyciły, to na Bali mieliśmy małe rozczarowanie. Mało było potraw, które by nam smakowały, w większości bazowały na ryżu lub smażonym makaronie, często z mało wyrazistymi przyprawami.
Potrawy znane na całym Bali to między innymi:
Cap cay – po naszemu wymawiane "Ciap ciaj" - jak się nazywa tak też wygląda ;)
To nic innego jak osobno podawany ryż i coś w rodzaju paćki z warzyw i mięsa. Nazwałabym to naszym Polskim "przeglądem lodówki" w wersji Azjatyckiej.
Nasi Goreng i Mie Goreng -
czyli nic innego jak smażony ryż lub smażony makaron - przyrządzane w woku z dodatkiem miejscowych warzyw (najczęściej marchewki, pora) przypraw (w tym kuminu, chili, czosnku) i oczywiście sosu sojowego, który jest chyba we wszystkim. Większość potraw bazuje na produktach tanich, łatwo dostępnych.
Ok, lubimy ryż, lubimy makaron, nawet w dużych ilościach. Ale kiedy to samo oferują na śniadaniach, potem za to samo płacisz w restauracji, a na kolację możesz dla odmiany zjeść znów ryż lub makaron tylko z trochę inną przyprawą - to uwierzcie, po tygodniu marzyliśmy już tylko o McDonaldzie.
Co więcej - śniadania na Bali wyglądają jak nasze obiady. Nie znajdziecie prawie wcale pieczywa (oprócz tostowego), nie ma wędlin czy serów, produktów do przygotowania kanapek. W zamian za to znów ryże i makarony w różnej postaci, jakieś mięso, dużo zup, gotowane warzywa...
Może nie trafiliśmy w dobre miejsca, może nie chcieliśmy wydać za dużo kasy, a może zwyczajnie mamy zbyt delikatne podniebienia haha. Nie wiemy, musicie sami sprawdzić i ocenić.
Nas szama nie zachwyciła.
Ostatnim punktem wycieczki był dawny Pałac Królewski w Klungkung (Taman Wisata Kertha Gosa). Przeszliśmy po jego terenie, weszliśmy do małego muzeum, posłuchaliśmy o historii tego miejsca. Ale myślami byliśmy już gdzie indziej...


Zmęczeni całodziennym zwiedzaniem w końcu wsiedliśmy do busika, który zawiózł nas do nowego hotelu - na część wypoczynkową. Co prawda nie był dużo oddalony od poprzedniego, ale praktycznie przy samej plaży, w centrum turystycznej miejscowości KUTA.


Było dość późno, my zmęczeni, byliśmy pewni, że jak hotel na objeździe był tak bardzo przyzwoity to na wypoczynek będzie tak samo lub tylko LEPIEJ. Pan na recepcji na moje słowa o HONEJMUNIE zapewnił nas, ze pokój mamy "najpiękniejszy".
Teren hotelu - zgodnie z opisem miał bardzo ciekawą architekturę w stylu - typowo balijskim. Dużo zieleni, bardzo ładne baseny. Dość kameralny, ale jednocześnie miał przestronny dziedziniec.
Nie macie pojęcia jak rosło we mnie ciśnienie kiedy opuszczaliśmy piękne wejściowe, główne skrzydło i wiedzieliśmy, ze nasz pokój znajduje się gdzieś na tyłach.
A co się z tym wiąże - stare pokoje.
Korytarz z malowniczego balijskiego stylu zamienił się w szpitalny z czasów PRL.
Zbladłam, widziałam minę B. Wciąż się łudziliśmy, że w środku będzie spoko. Wentylatory od klimatyzacji, które rzecz jasna powinny być po zewnętrznej stronie znajdowały się na ścianach wewnątrz budynku:) Robiło się ciekawie - a po wejściu do pokoju było tylko gorzej.
Kolejny raz powtarzam, że na prawdę nie oczekujemy LUKSUSÓW tym bardziej za nieduże pieniądze, ale mamy granice rozsądku.
Od wielu lat pracuję w hotelu i wiem, że ludzie potrafią mieć problem z każdą najmniejszą błahostką. Ale tutaj było trochę za dużo tych przeszkadzających szczegółów, tym bardziej, że zdjęcia hotelu za który płaciliśmy były zupełnie z innej planety. Bardzo, bardzo żałuję, że w przypływie złości zapomniałam zrobić zdjęć tego miejsca...
Zacznijmy od wspomnianych klimatyzatorów na korytarzu - wiecie jaki wydają dźwięk gdy pracują? No to teraz wyobraźcie sobie stare, drewniane drzwi wejściowe z około 7 centymetrową przerwą od podłogi i okienkiem na górze. Nie dość, że cały ten hałas nie pozwalałby nam spać to w dodatku światło z korytarza wpadające przez całą noc do pokoju...Nie wiem kto wymyślił, ale gratuluję.
Płytki podłogowe - i ścienne - bo prawie wszystko było tam w płytkach - prawdopodobnie kiedyś białych :) Teraz miały kolor powiedzmy żółtawy, do tego kilku brakowało, a w niektóre miejsca wklejono po prostu takie z inny wzorem/fakturą, żeby zapełnić pustkę.
Idźmy dalej.
W toalecie, idealnie na wprost ubikacji - tak żeby było na co popatrzeć podczas załatwiania spraw - przyklejona była płytka ze SWASTYKĄ. Jak to? Dlaczego?
Jest to uznawany symbol neofaszystowski, ale oprócz tego jest symbolem religijnym, obecnym w większości kultur i religii świata. I tak też w przypadku Azji jest powszechnie stosowanym symbolem szczęścia i pomyślności (lustrzanym odbiciem swastyki którą znamy). Ale mimo wszystko nam niestety kojarzy się z przykrą historią.
Reszta płytek była w tym samym pięknym żółtawym odcieniu, gdzieniegdzie brakowało fugi, stara wanna prosiła o utylizację. To nie koniec! W łazience nie było lustra ani umywalki. A gdzie były? Na samym wejściu do pokoju! Nieopodal łóżka. Tak gdybyś na przykład na śpiocha zapomniał umyć zębów, to jakbyś się mocniej wychylił mógłbyś to zrobić w pozycji pół-leżącej ;)
Idealnie!
Mimo życzenia łóżka małżeńskiego dostaliśmy oczywiście 2 złączone - w bardzo prowizoryczny sposób - dodatkowo takie ze starej metalowej konstrukcji. W pokoju wisiał malutki telewizor, oprócz tego stała jakaś komoda która miała pełnić funkcję biurka i wielka, drewniana, stara szafa do której bałabym się nawet zajrzeć w obawie znalezienia przejścia do NARNI. Poza tym? Z wyposażenia to tyle.
Był jeszcze balkon! Spory, owszem, natomiast wyjście na niego przypominało drzwi do lochów starego zamku, zamykane na taką drewnianą, opadającą belkę i łańcuch. Powiem szczerze, że teraz z perspektywy czasu śmieje się pisząc to i przypominając absurd całego tego pokoju. Nie wiem czy moje opisy do końca to oddają. Widok z balkonu - owszem był - na basen - a właściwie na jego skrawek jak się wychyliłam, bo resztę zasłaniał dach jakiegoś budynku gospodarczego. Podejrzewam, że znaleźlibyśmy więcej smaczków tego pomieszczenia, ale baliśmy się nawet włączyć światło. Ja byłam w tej sytuacji wyjątkowo opanowana jak na mnie, za to B. wpadł w FURIĘ. Ostatecznie zdjął koszulę i powiedział głośne "Pier*** to. Ide się umyć" ;)
Ja powiedziałam tylko "Chodź" i poszliśmy na recepcję.
Nie byliśmy jedyni. Obok nas stało jeszcze parę osób z naszej wycieczki i z innych turnusów Rainbow. Oczywiście JEDYNE co uśmiechnięty Pan z recepcji nam przekazał to to, że nie mają już wolnych pokoi, bardzo mu przykro, możemy jutro wezwać rezydenta i zobaczyć czy coś się zwolniło. Gotowałam się w środku, ale padło z moich ust tylko magiczne "A jak zapłacę?".
Panu zaświeciły się oczy i nagle okazało się, że wolne pokoje jednak są.
Rzecz jasna - dla naszej wycieczki wykupione było z góry tylko tamto skrzydło szpitalne. Zapytana o tak niski standard pokoi - pod koniec naszego urlopu rezydentka - zrobiła niezwykle zdziwioną i zszokowaną minę i stwierdziła, że jak tu była ostatnio to miała normalny pokój. Tak, bez wątpienia. Tak czy inaczej Pan zaprowadził nas do pokoju o wyższym standardzie. Był on tuż tuż od recepcji, na parterze, przy głównym basenie, w otoczeniu zieleni, z prywatnym tarasem. Przestronny, w nowoczesnym stylu, czysty, z dużym małżeńskim łóżkiem, porządnym lustrem, telewizorem, lodówką, szafą która nie straszyła. Łazienka zadbana, z prysznicem. Odetchnęliśmy z ulgą.
PIERWSZY DZIEŃ naszego etapu wypoczynkowego przeznaczyliśmy na eksploracje okolicy.
Nasz hotel znajdował się tuż przy słynnej plaży KUTA BEACH, która znana jest przede wszystkim jako mekka surferów i młodych ludzi. I fakt faktem - surferów było rzeczywiście nawet dwa razy więcej niż plażowiczów. Wszystko ze względu na bardzo wysokie fale idealne do uprawiania tego sportu. Można tu obserwować wprawionych zawodników, ale również tych co dopiero zaczynają swoją przygodę z deską. Każdy z turystów może spróbować swoich sił za stosunkowo niedużą opłatą (można wynegocjować około 25-50zł za godzinną lekcję z instruktorem, wypożyczeniem panki itp). Naganiaczy na plaży jest mnóstwo. Właściwie co kilka metrów mają swoje "stragany" z deskami do wypożyczenia. Ciężko spaceruje się brzegiem plaży, bo co chwila podbiega młody chłopak z długimi włosami i pasemkami (jak na prawdziwego surfera przystało) i pyta:
"Surfing? Do you wanna surf? Umbrella? Sun bed?"
I chociaż głośno odpowiadasz, że dziękujesz to 5 metrów dalej podbiega kolejny i pyta o to samo. Nie chcesz być nie grzeczny, ale po kilkudziesięciu pytaniach zwyczajnie zaczynasz ich ignorować i po prostu idziesz przed siebie.
PLAŻA jest dość szeroka i ma 5 kilometrów długości więc mimo komercji jest idealna na długie spacery brzegiem oceanu. Zdecydowanie nie jest to "rajska" plaża, do ideału dużo jej brakuje. Kolor piasku wpada w pomarańcz, miejscami pojawia się drobny żwirek. Ze względu na ilość turystów (nie szanujących natury) zdarza się, że pojawiają się na niej spore ilości śmieci. Ale nie tylko turyści śmiecą. Największa ilość śmieci jest niestety wyrzucana przez ocean. Zaobserwowaliśmy to szczególnie po deszczu przedostatniego dnia. Na brzeg wyrzucone były duże ilości plastikowych butelek, opakowań po jedzeniu itp. Głównie plastik - plastik, który dosłownie zalewa wyspę. Spotkać można tutaj rzeki śmieci. Co prawda podobno władze w końcu podjęły w tej sprawie jakieś działania, które mają na celu zredukowanie ilości odpadów, szczególnie właśnie plastikowych. Ale to na pewno jeszcze długa i ciężka droga, a przede wszystkim konieczność edukacji społeczeństwa, bo wydaje się, że Balijczycy nie rozumieją skali problemu. Gdzieniegdzie, podczas objazdówki widzieliśmy dosłownie pola śmieci, leżące w środku dżungli, w przypadkowych miejscach. Ale (przynajmniej w miejscach turystycznych) nie było ich aż tyle jak opisywały niektóre osoby na blogach. Szukając informacji o Bali napotkałam na takie zdjęcia:
To przedstawiona Kuta Beach. Byłam przerażona gdy to zobaczyłam, nie chciało mi się wierzyć, że w tak turystycznym, znanym na całym świecie miejscu tak na prawdę to wygląda.
I faktycznie, wiele publikacji pokazywało PRZEKŁAMANE obrazy i wyolbrzymiało problem.
Zrobiłam kilka zdjęć pojawiających się śmieci na plaży, ale przy takiej ilości turystów (rocznie to nawet około 5 milionów!) to mało gdzie na świecie dałoby się utrzymać idealną czystość.
Sama KUTA uznawana jest za najbardziej imprezową miejscowość na Bali. Osobiście nie doświadczyliśmy i nie zaobserwowaliśmy jej szalonego klimatu, ale może dlatego, że nie zapuszczaliśmy się wieczorami do miasta, bo zwyczajnie woleliśmy poleżeć nad basenem i nabrać sił na zwiedzanie następnego dnia. Ale na pewno odczulibyśmy ten klimat gdybyśmy byli na wyspie w szczycie sezonu (lipiec-wrzesień). Nam oczywiście bardzo odpowiadał BRAK SEZONU, bo dzięki temu jako tako udało nam się normalnie funkcjonować w tym mega zatłoczonym mieście (nie chcę nawet sobie wyobrażać jak musi wyglądać to podczas szczytu).
Osobiście na stricte wypoczynek nigdy bym nie poleciła tego miejsca. To takie nasze Władysławowo w lipcu tyle, że bardziej egzotyczne, większe i 10000 krotniej bardziej zatłoczone. Ciężko to opisać. Samochody - główną ulicą - przemieszczają się z prędkością maksymalną około 3km na godzinę. Dosłownie się toczą lub stoją dłuższy czas. Jak jechaliśmy transferem do hotelu to dystans 3km jechaliśmy 45 minut ;) Dlatego też skutery są tutaj tak popularne, bo kiedy na drodze jest korek to wjeżdżają na chodniki nie zważając na turystów.
Na koniec spaceru zjedliśmy nareszcie naszego kochanego fastfooda - McDonald's!
Co ciekawe był nawet smaczniejszy niż u nas (chyba, że to przez tęsknotę tak smakował heh).
Ceny były nieco mniejsze. Przykładowo za pełen zestaw BigMac płaciliśmy około 15zł. Duża kawa - 7zł. Idealnie! A do tego 400 metrów od hotelu.
Z produktów, których nie dostaniemy w naszym maku: ryż! W każdym zestawie zamiast frytek można zamówić ryż ;) Dla nas osobiście to dziwne pójść do maka po to żeby zjeść RYŻ, ale dla lokalsów to norma - wszyscy go zamawiają. Były też mrożone napoje - cola, fanta, w formie takiego CRASHERA z lodem - przyjemnie gasiły pragnienie. Dla mnie rajem był duży wybór kaw mrożonych.
Po obiadku postanowiliśmy przetestować jeden z naszych hotelowych basenów. Ciekawym rozwiązaniem był płyciutki tarasik, na który stały leżaki, dzięki temu w każdej chwili można było schłodzić się wodą podczas opalania. Natomiast upał był tak niesamowity a słońce tak palące, że na tym leżaku leżałam tylko na potrzeby zdjęcia. Chwilę po tym uciekłam do wody, bo na słońcu zwyczajnie nie dało się wytrzymać. Raz spróbowałam przejść bez japonek 5 metrów po płytkach przy basenie i mało co nie poparzyłam sobie stóp. Żar z nieba był dosłownie nieludzki - chyba nigdy - czy to w Egipcie czy w Tajlandii nie doświadczyłam takich temperatur. Na tych ciemnych płytach jajko ścięło by się w 5 sekund, na upartego usmażyłoby się kurczaka ;)
B. co chwila uciekał do naszego pokoju (na szczęście oddalonego rzut beretem od basenu) żeby schłodzić się klimatyzacją.
Po odpoczynku wybraliśmy się jeszcze raz na spacer, tym razem w głąb miasta. Zobaczyliśmy pomnik ofiar ZAMACHU terrorystycznego w 2002 roku, kiedy to jeden z terrorystów detonował mały ładunek w klubie, a kiedy ludzie zaczęli w popłochu wybiegać na ulicę tam czekał już drugi z zamachowców w samochodzie pułapce, który wysadził ten docelowy, ogromny ładunek. Zginęło wtedy około 200 osób (w tym jedna Polka), a ponad 300 było ciężko rannych. Obecnie nie ma jakiegoś podwyższonego stopnia ryzyka jeśli chodzi o terroryzm, ale w dzisiejszych czasach to nigdy nie wiadomo...
Tego wieczoru wybraliśmy się jeszcze raz na plażę Kuta, która słynie również z jednych z najpiękniejszych miejsc na świecie do obserwowania malowniczych ZACHODÓW słońca. I faktycznie taki był. Co prawda chyba pierwszy raz w życiu widziałam tylu ludzi zebranych jednocześnie na plaży . Byli to głównie turyści, ale i lokalne rodziny, które przyszły wspólnie spędzić czas przy pięknym widoku. Słońce zachodziło dość wcześnie - bo już koło 18:45, ale chowało się dość długo, zmieniało kolory niczym podczas pokazu. To był bardzo przyjemny wieczór.
Na następny dzień zaplanowaliśmy WYNAJĘCIE SAMOCHODU z kierowcą. Użyliśmy do tego serwisu getyourguide, który serdecznie polecam. Korzystaliśmy z niego już w Walencji i bez wątpienia będziemy na następnych wyjazdach. Za około 180zł wynajęliśmy kierowcę z samochodem i paliwem już w cenie na 10 godzin. Co oznacza, że odbierał nas z naszego hotelu i przez 10h woził nas gdzie chcieliśmy, czekał na nas i zabierał w inne miejsce. Razem z nami jechali Karolina z Łukaszem więc mieliśmy po prostu VIPOWSKĄ 4 osobową wycieczkę. Zaplanowaliśmy sobie objazd kilku najładniejszych według przewodnika plaż i ewentualnie jak zostanie nam czas to chcieliśmy zobaczyć wodospad.
Kierowca zjawił się o umówionej porze, pojechaliśmy po znajomych do ich hotelu i ruszyliśmy na południowy zachód wyspy zobaczyć atrakcję zwaną WATERBLOW. Jest to miejsce, w którym o wysokie klify rozbijają się falę i tworzą wysoki rozprysk wody stanowiący niezwykle spektakularny widok. Turyści stają na specjalnie przygotowanych podestach i czekają aż woda ich zaleje. Filmiki na youtube pokazują jaki to FUN. Niestety... nie przewidzieliśmy jednej rzeczy. Trafiliśmy na odpływ i praktyczny brak ruchu wody. Fale właściwie nie istniały. Co za tym idzie nie zobaczyliśmy ani jednego "pokazu". No cóż, będziemy pamiętać na przyszłość żeby przewidzieć warunki pogodowe ;) Ale samo miejsce było bardzo malownicze i spędziliśmy tam chwilę.
Następnie udaliśmy się na południe na plażę Pandawa Beach. Wjazd na większość plaż jest płatny, ale to kwota rzędu około 2-4zł od osoby. Właściwie wszędzie bez problemu można też zaparkować samochód.
Co ciekawe - mieszkańcy z pobliskiej wyspy Jawa tłumie przyjeżdżają grupami na Bali, szczególnie na tą plaże jedynie po to, żeby zrobić sobie zdjęcie z turystami! Haha, poważnie. Podobno do nich nikt nie chce przyjeżdżać, są pustki, bo Jawa nie jest tak turystycznie rozwinięta. I fakt, mieliśmy mnóstwo sytuacji, w których podchodziła do nas na przykład kilkuosobowa rodzina z pytaniem czy mogą zrobić sobie z nami zdjęcie. Szczęście na ich twarzach kiedy się zgodziliśmy było nie do opisania ;) Myśleliśmy, że to my jedziemy tam szukać egzotyki i zobaczyć coś nieznanego a okazało się, że to my byliśmy istną ATRAKCJĄ.
Na plażę Pandawa wjeżdżało się tak jakby przez skałę, za nią ciągnęła się dość wąska, ale długa piaszczysta plaża. Co prawda od jednej z najpiękniejszych plaż RAJU oczekiwałam czegoś więcej. Była ładna, ale to tyle. Dno pokrywały kawałki połamanych, ostrych koralowców i kamieni, na brzegu leżało sporo glonów, z tyłu plaży było kilka knajpek. Co prawda było kilka malowniczych skałek przy których zrobiliśmy zdjęcia, ale nic więcej. Chłopaki popłynęli kawałek w głąb oceanu w poszukiwaniu raf i rybek, ale nie za wiele znaleźli. Ja z Karoliną szukałyśmy schronienia przed słońcem pod skałkami . Potem znów dorwali nas tubylcy i prosili o wspólną fotografię.
Na druga plaże wybraliśmy Padang-Padang na południowym wschodzie.
Tutaj wejście było mniej oczywiste. Najpierw musieliśmy przejść przez mały park pełen małpek czyhających na nasze kosztowności a później przedostać się wąskim korytarzem między skałami w dół aby dotrzeć do plaży. Ta plaża wyglądała o wiele lepiej. Co prawda była malutka i dość zatłoczona, ale niesamowicie urokliwa ze względu na dużą ilość skałek. Kolor wody również był nietuzinkowy. Zrobiliśmy obowiązkową sesję zdjęciową i wszyscy skorzystaliśmy z kąpieli. Spędziliśmy tam jeszcze trochę czasu ale upał dawał się we znaki.
Zostało nam jeszcze trochę czasu z kierowcą wiec ruszyliśmy tym razem w górę wysypy do najbliższego WODOSPADU. Wodospadów na Bali jest dość dużo, są raczej małę lub średniej wielkości. Na pewno są jakieś bardziej atrakcyjne niż ten do którego się wybraliśmy, ale nie mieliśmy czasu żeby jechać dalej. Dlatego padło na rzekomo najbardziej znany na Bali i z instagrama wodospad Tegenungan. Wejściówka to około 5zł od osoby. Dojście do miejsca docelowego od parkingu trwało około 15 minut. Trzeba pokonać trochę schodów w dół. Chociaż wodospad nie jest duży to robi wrażenie. Przyjemny odgłos spadającej wody skutecznie zagłusza dużą ilość turystów i daje odczuć dzikość natury. Woda prosto ze źródła nie nadąża się nagrzać i dzięki temu jest przyjemnie chłodna. Co prawda zanurzyłam tylko nogi, ale B. wchodził prawie cały. Oczywiście bardzo ciężko zrobić ładne zdjęcie, bo jak wszędzie - turystów jest dużo. Ale cała sceneria jest bajkowa, w koło dżungla, mnóstwo zieleni do tego pojawiła się "tęcza".
Czekała nas jeszcze wspinaczka w górę do parkingu, przystanek z maku na obiadek i powrót do hotelu.
Po całym dniu w słońcu byliśmy padnięci, ale wyciągnęłam jeszcze B. na krótki spacer po mieście ;)
*centrum handlowe (normalne ceny, sklepy ZARA, HM itp)
Poranek dnia kolejnego również był ekscytujący - wybieraliśmy się tego dnia na RAFTING! Pierwszy raz w życiu mieliśmy okazję tego spróbować i już teraz wiemy, ze na pewno nie ostatni. Tym razem wycieczkę kupiliśmy od Rainbow, bo cena poza biurem była bardzo podobna, ale tutaj mieliśmy w cenie ubezpieczenie. Tym razem również jechaliśmy z Karoliną i Łukaszem.
Kierowca zabrał nas około 1h drogi w górę wyspy, do rzeki Ajung, na której miał odbywać się spływ. Podczas podróży bardzo dużo rozmawialiśmy z miłym Balijczykiem, dowiedzieliśmy się wielu ciekawostek o religii, kulturze, których wcześniej nie słyszeliśmy od przewodnika czy z internetu. Wiadomo, ze wiadomości z pierwszej ręki są najlepsze! Większość Balijczyków bez problemu rozmawia po angielsku, to super zaleta.
Zabrano nas w środek dżungli. Tam dostaliśmy EKWIPUNEK (kask, kapok i wiosło) i schodami zeszliśmy do rzeki. Wszystko wyglądało jak w filmach o Indiana Jones - w środku dziczy, mega klimat!
Ponton był 5 osobowy, bo płynął z nami jeszcze instruktor.
Poinstruował nas krótko jak mamy się zachować w przypadku wypadnięcia za burtę i jakie komendy będzie nam wydawał. Rzeka była rwąca i chyba dość głęboka. Na trasie cały cza trafialiśmy na skały, kamienie, które musieliśmy omijać aby się nie wywrócić. Momentami trzeba było się trzymać na prawdę mocno! Raz, kiedy UDERZYLIŚMY o skałę, postawiło nas prawie bokiem i już czułam, że tyłek mam w połowie za pontonem! Ale jakoś się utrzymałam ;) "Back! Forward! Do tyłu, do przodu" mówione kaleczonym angielskim i polskim przez instruktora dodawało spływowi humoru. Świetnie się bawiliśmy. Po drodze mijaliśmy też malutkie wodospadziki, pod które można było podpłynąć i się ochłodzić. Gdzieniegdzie na trasie są oczywiście prowizoryczne sklepiki z napojami - wszędzie jest szansa ze turysta coś kupi ;)
Spływaliśmy 9km około 2h. To była świetna przygoda! I zdecydowanie nie lajtowa jak kajaczki!
W ramach wycieczki, po spływie mieliśmy też w cenie LUNCH. Okazało się że byliśmy jedynymi z wycieczki i tylko dla nas przygotowano całą restaurację. W bufecie był spory wybór dań a po wysiłku wszystko smakowało podwójnie więc z przyjemnością biesiadowaliśmy. Po lunchu kierowca odwiózł nas do hotelu. Wieczór spędziliśmy nad basenem, ze znajomymi z hotelu.
Poranek dnia następnego również CHILLOWALIŚMY nad basenem. Później zrobiliśmy spacer wzdłuż plaży, kawałek po mieście i znów zatrzymaliśmy się na plaży. Wypożyczyliśmy leżaki, zrobiliśmy kąpiel, trochę poleniuchowaliśmy.
Tego dnia był NIESAMOWITY odpływ! Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Woda się uspokoiła i odpłynęła na kilkaset metrów! Plaża zrobiła się niewyobrażalnie szeroka a jednocześnie pokryta malusieńką około 2 centymetrową warstwa wody, która delikatnie falowała (wibrowała). Do tego niebo pokryły malownicze i mistycznie wyglądające chmury w kolorze różnych odcieni granatu. Słońce dało nam chwilę od siebie odpocząć. Z wielką przyjemnością przez kilka godzin chodziliśmy niemal "po" oceanie ;)
Na Bali dużo jest bezpańskich psów, część z nich przychodzi na plaże i urządza sobie chłodzące kąpiele w oceanie. Przekomicznie wyglądał PIESEŁEK KUNDELEK, który spacerował kawałek z nami po czym położył się dosłownie na środku oceanu i chillowal delikatnie podmywany przez fale.
Wieczorem poznaliśmy w naszym hotelu grupę pięciu sympatycznych Czechów, którzy w męskim gronie spędzali wakacje. Jak to mówią wódka connecting people - a oni akurat mieli rum i kiedy usłyszeli podobny do ich ojczystej mowy język od razu zaprosili nas do wspólnego drinkowania. I tak nad basenem i w basenie spędziliśmy długi, bardzo miły i zabawny wieczór w ich towarzystwie. Trochę po czesku, trochę po polsku, trochę po angielsku a większości na migi i rozmowa się kleiłą ;)
Wiedzieliśmy, ze czas iść spać, kiedy panowie zaczęli SURFOWAĆ w basenie na leżakach koło 1 w nocy :)
A my musieliśmy się wyspać, bo na dzień następny mieliśmy wykupioną wycieczkę na najbardziej popularna wyspę sasiadujacą z Bali - Nusa Penida. To właśnie z niej pochodzą wszystkie piękne instagramowe zdjęcia rajskich plaż, klifów. Większość ludzi nawet nie ma pojęcia, że nie pochodzą one z Bali. Nusa Penida to malutka wyspa położona na południowym wschodzie około godziny szybką łodzią od Bali. Znów wybraliśmy opcję z Rainbow, bo cena była porównywalna - ale w tym przypadku finalnie nie byliśmy zadowoleni. Okazało się, że biuro miało zatrudnionego lokalnego wykonawce a on kolejnego PODWYKONAWCĘ. Skutkiem tego na wycieczkę jechała zbieranina zupełnie przypadkowych turystów z różnych biur z całego świata. Na naszej wycieczce nie było w ogóle Polaków, głównie Azjaci. Nie tego się spodziewaliśmy. Przyjechał po nas busik, po drodze zabraliśmy parę Hindusów.
Kierowca wysadził nas w mega zatłoczonym PORCIE, skierował do okienka lokalnego przewoźnika wodnego. Najpierw godzina oczekiwania w brzydkim, brudnym porcie w poszukiwaniu cienia, później wsadzili nas na klaustrofobiczną "szybką" łódź, która wcale taka prędka nie była, do tego zadaszona - co dawało efekt siedzenia w puszce w 50 stopniowym upale. Po dotarciu na ląd trochę zamieszania, opłata ekologiczna, podzielili nas na samochody (4-5 osób + kierowca). Na szczęście trafiła nam się młoda para z Australii.
Nuda Penida jest pagórkowata - mocno. Tak jak mi nie przeszkadza jazda samochodem, nawet z tak kiepskim stanem zawieszenia - to B. znosił to bardzo źle. Góra -dół - góra -dół, zakręt, hamowanie, góra -dół, non stop dziury, jak na ROLLERCOSTERZE. Drogi wąskie, samochody mijały się na milimetry nad urwiskiem. Ale w końcu dojechaliśmy do pierwszego punktu widokowego.
KELINGKING BEACH VIEW POINT
Jeden z najczęściej wklejanych obrazków na instagramie.
Fakt, widok był nieziemski. Kolory na zdjęciach są w pełni oryginalne, nie dodawałam filtrów. Co prawda na żywo wyglądało to jeszcze bardziej bajecznie. Wielkie klify a w dole piękna, piaszczysta plaża z krystaliczną wodą. Prowadzi do niej droga po niemal urwisku - to znaczy są prowizoryczne schody, ale dość już poniszczone, bardziej przypomina to wspinaczkę górską. W dół jak w dół, ale weź potem wejdź na górę. To około 2 godzinna trasa w pełnym słońcu. Większość ludzi podobno wymięka po 1/3 drogi i zawraca. Nieliczni szczęśliwcy przebywający na plaży widoczni byli z góry jako główki od szpilek. Nie planowaliśmy misji samobójczej i też nie mieliśmy na to czasu. Więc chwilę (tyle ile wytrzymaliśmy na słońcu) podziwialiśmy widok, zrobiliśmy kilka pięknych zdjęć i uciekliśmy do klimatyzowanego samochodu.


*na prawym obrazku widzimy "specjalne" drzewo na które wchodzą przewodnicy/kierowcy i robią "idealne" zdjęcia :D
A tutaj kolejka:
Następnie przejechaliśmy w miejsce w którym w bliskiej odległości odwiedziliśmy 2 punkty.
Pierwszym był:
ANGEL’S BILLABONG
Naturalny basen, między skałami, w którym poziom wody zależy od pływów. Akurat był odpływ i mogliśmy zobaczyć go w całej okazałości a fale nie stwarzały niebezpieczeństwa. Miejsce piękne, ale nie zrobiło na nas wielkiego wrażenia, bo coś podobnego widzieliśmy już na Korfu.
Ostatnim punktem widokowym było:
PASIH UUG (BROKEN BEACH)
Kolejne z najbardziej rozpoznawanych miejsc na Nusie Penidzie. Dosłowne tłumaczenie "złamana/przełamana plaża". Okienko jaki tworzy "rozerwany" klif wygląda bajecznie w połączeniu koloru wody i zieleni w koło. Wszystko piękne, chciałoby się tam zostać, napawać widokiem, ale upał był tak niesamowity - a wszystko na otwartej przestrzeni, że nie dało się wytrzymać dłużej niż kilka minut. Lało się z nas jakby ktoś wylał na nas kubeł wody. Na prawdę ja - która uwielbia upały i potrafi bardzo długo wytrzymać w pełnym słońcu - tutaj myślałam, że zemdleje...
Mimo, że widoki były nieziemskie zwyczajnie nie mieliśmy już siły nic oglądać.
Na całe szczęście pojechaliśmy na LUNCH. Dla odmiany do wyboru był smażony makaron lub smażony ryż, z dodatkami ;) Jedzenie nędzne, ale mrożona herbata była zbawienna.
Na koniec wycieczki przewieźli nas na wypoczynek na - podobno -jednej z najpiękniejszych plaż wysypy. Serio? Najpiękniejsza?
CRYSTAL BAY
Tak się nazywa. Duży parking, wejście jak zwykle przez mały bazar, kilka straganów z napojami. Plaża dość mała, położona między skałkami, ale czy na prawdę taka piękna?
Dużo bardziej podobała nam się Padang-Padang kilka dni wcześniej.
W dodatku woda była strasznie zdradliwa - prądy były bardzo mocne, zejście było dość gwałtowne, fale wysokie. Przy brzegu trochę kamyków.
Mieliśmy nadzieję na prawdziwie rajską plażę, zabraliśmy ze sobą maski do nurkowania, miały być rybki, rafa.... Było na prawdę LICHO.
Kupiliśmy piwko, B. trochę popływał. Potem byliśmy świadkami jak topiła się młoda dziewczyna - na szczęście grupa Polaków, którą poznaliśmy na plaży była w pobliżu i szybko ją wyciągnęli i nic poważnego się nie stało.
Tak minęły 2h. A mieliśmy jeszcze godzinę. Cienia prawie nie było a my marzyliśmy już tylko o klimatyzacji. Słońce jest bardziej męczące niż jakiś CROSS FIT! Byliśmy totalnie wypompowani.
Po powrocie do hotelu B. już nawet nie wyszedł z pokoju :)
Ja poszłam jeszcze poobserwować co działo się na terenie hotelu - bo tego dnia odbywało się ŚWIĘTO. Kilka dni wcześniej dostaliśmy do pokoju kartkę z informacją o tym wydarzeniu.
Chodziło o Święto Plonów- Odolan, czyli coś jak lokalne dożynki. Ogólnie dziękczynne - jak większość tego co robią - wszystko ma na celu dobre relacje z bogami.
Teren całego hotelu był misternie przystrojony. Przyjechało sporo tubylców w białych szatach. Był też kapłan - zasiadał na "tronie" w środku całego zamieszania. Zgromadzeni odprawiali modły i święcili owoce, warzywa oraz nasiona, grała muzyka (na żywo) i tańczono obrzędowe tańce z dzidami i konstrukcjami z owoców na głowach.
Wyglądali jak w transie (albo po dobrym towarze :D ). Z ciekawością oglądałam całe to zamieszanie.
Z innych interesujących na wyspie ŚWIĄT/CEREMONII dla przykładu:
NYEPI, czyli balijski Dzień Ciszy - wyznacza początek nowego roku, jednego z obowiązujących na wyspie kalendarzy, i przypada na dzień po nowiu dziewiątego miesiąca księżycowego. Nie ma stałej daty - przeważnie wypada w marcu albo kwietniu. To nie tylko jedno z najważniejszych ŚWIĄT na wyspie, ale też unikalny dzień w skali całego świata.
Dlaczego?
Legenda mówi, że na ziemię schodzą wtedy złe duchy. Kiedy zobaczą, że wyspa pogrążona jest w kompletnej ciszy i ciemności, stwierdzą, że jest wymarła i na kolejny rok zostawią wyspę w spokoju ;)
Z tego powodu na całej wyspie od wczesnych godzin porannych balijskie ulice wyglądają tak, jakby zniknęli z nich wszyscy ludzie. Słychać jedynie poruszone wiatrem liście na drzewach i kłosy dojrzałego ryżu.
W ten dzień zupełnej ciszy - Balijczycy zobowiązani są do pozostania w domach i nie mogą wykonywać żadnej pracy, oddawać się przyjemnościom ani używać światła, nawet zapalać papierosa!
Jeśli ktoś zostanie przyłapany na łamaniu zasad - grożą mu kary finansowe lub nawet czasowa banicja z wioski!
Biorą to całkowicie na poważnie.
Zastanawiacie się co z turystami? Przecież są wtedy na wyspie. Dotyczą ich te same zasady (w delikatnie złagodzonej formie). Przede wszystkim muszą zostać w hotelach, w których zwykle muszą zadowolić się minimalną obsługą.
Pod żadnym pozorem nie mogą wychodzić na hotelową plażę (czasami mogą jedynie korzystać z basenu).
Wiele kurortów przygotowuje na ten dzień specjalne pakiety z wyżywieniem, bo kuchnia nie działa.
W każdym resorcie obowiązuje nakaz używania światła w minimalnym stopniu i zasłonięcia okien kotarami.
Bali dosłownie zamiera, tonie w ciszy, a po zmroku pogrąża się w kompletnej ciemności.
Rzecz jasna tego dnia z dróg znikają samochody i skutery, a ulice świecą pustkami. Sklepy i restauracje są nieczynne. Wyłączone zostają radio i telewizja, nie działają międzynarodowe LOTNISKA ani porty.
Tego jednego dnia w roku Bali jest ODCIĘTA od świata!
Kilka dni poprzedzających ŚWIĘTO to czas wielkich i barwnych procesji. Miliony Balijczyków z wizerunkami i symbolami najwyższych bóstw zmierzają na plaże, aby tam uczestniczyć w specjalnej ceremonii. Ma ona na celu oczyszczenie z nagromadzonego w ciągu roku zła.
Przedostatniego dnia od rana niebo pokrywały chmurki - to był jedyny taki dzień podczas całego naszego dwu-tygodniowego wyjazdu. I wcale z tego powodu nie ubolewaliśmy, bo dało nam to okazje zobaczyć wyspę w trochę innym świetle.
*widok z centrum handlowego
Spaliśmy - wyjątkowo - nieco dłużej, późno zjedliśmy śniadanie i leniwie odpoczywaliśmy na tarasie. Po południu przyjechali do nas Karolina z Łukaszem i wspólnie poszliśmy na obiad i spacer po plaży i mieście. I kiedy już mieliśmy wracać do hotelu nagle niebo jakby się przerwało i wylało się siebie hektolitry DESZCZU!
W 10 minut ulice zamieniły się w rwące POTOKI. Schowaliśmy się pod daszek z nadzieją, że zaraz przejdzie. Nie było szans. Zaniosło się na dobre. Co prawda deszczyk był ciepły i przyjemny, a my podczas szukania schronienia i tak prawie przemokliśmy do suchej nitki. Mieliśmy dosłownie 100 metrów do hotelu. B. postanowił, że rusza, nie bacząc na ulewę. Ja z Karoliną i Łukaszem zostaliśmy pod daszkiem i podziwialiśmy powódź. Na przeciwko nas był stragan, którego sprzedwca momentalnie wyczór INTERES i zaczał machać do nas płaszykami przeciwdeszczowymi. Łukasz wynegocjował dobrą cenę za 3 sztuki i ubrani w kolorową folię ruszyliśmy w stronę hotelu ulicą z wodą do połowy łydki. Mieliśmy przy tym niezłby ubaw- mała rzecz a cieszy hehe. Gdybyśmy mieli wtedy ponton to moglibyśmy nim spłynąć . Nagle z naprzeciwka wyszedł B. z parasolami. Oczywiście na nic się już nie przydały, bo mieliśmy super woodoporne wdzianka ;)
Zdjęcia nie oddają ilości wody na ulicy, bo tak samo jak momentalnie napadało tak samo szybko schło. Tryb dziecka szybko mi się załączył i z radością na twarzy biegałam, rozchlapując wokół siebie wodę. Cieszyliśmy się, że udało nam się zobaczyć prawdziwy tropikalny "deszcz po indonezyjsku". I tak cali mokrzy dotarliśmy na miejsce.
Wilgotność powietrza powyżej 90% raczej nie sprzyja schnięciu ubrań, ale mimo chmur było tak upalnie, że w niczym nam to nie przeszkadzało.
Rozegraliśmy kilka patryjek w billard a wieczorem urządziliśmy sobie kąpiel w basenie, po ciemku w deszczu ;)
OSTATNIEGO dnia mieliśmy dobę hotelową do 12:00 a wyjazd z hotelu na lotnisko dopiero o 20:00. Średnio wyobrażaliśmy sobie KOCZOWANIE na dworzu w 40 stopniowym upale do wieczora więc za stosunkowo nie dużą opłatą wydłużyliśmy dobę do 18:00. Dzięki temu spędziliśmy jeszcze bardzo przyjemny dzień na spacerze i nad basenem, wieczorem się spakowaliśmy, wzieliśmy prysznic i czekaliśmy w lobby gotowi do podróży.
Byliśmy dość spokojni - oprócz jednej kwestii, która nas stresowała - pojawienie się nagonki o KORONAWIRUSIE.
Lotniska stanowią w obliczu zarazy miejsca najbardziej niebezpiczne. Ludzie z całego świata skoncentrowani na małych powierzchniach...
Próbowaliśmy na Bali kupić maseczki ochronne w sklepach - niestety wszystkie były już wykupion.
Co prawda wiemy, że nawet te maseczki właściwie w niczym by nie pomogły przy kontakcie z wirusem. Najbardziej przerażała nas przesiadka w DUBAJU- w końcu to największy port lotniczny na świecie.
Lotniska faktycznie wyglądały jak z filmach o apokalipsie. Tłumy ludzi w maskach, nerwowe spojrzenia na każdego kto kaszlnął, wszyscy z żelami antybakteryjnymi.
Co prawda śmiać nam się chciało z osób, które ewidentnie nie mały pojęcia o całym wirusie i sposobach w jaki można się nim zarazić. Niektórzy zakrywali maseczkami usta, ale o nosie zapominali. Inni co chwila podnosili maskę i jedli dotykając dłońmi stolików i krzeseł w restauracjach. Takich przypadków było sporo. My modliliśmy się tylko, żeby w samolodzie nie usadzili nas obok jakiegoś Azjaty...
Na szczęście siedzieliśmy w gronie Polaków. Bezpiecznie dolecieliśmy na miejsce. I tak znów po około 28 godzinach podróży byliśmy w domu.
Tak jak zmianę czasu w tamtą stronę znieśliśmy bardzo dobrze, to po powrocie ponad tydzień dochodziliśmy do siebie ;)
2 tygodnie zleciały nam w sam raz, nie za szybko nie za wolno. Mieliśmy czas na intensywne zwiedzanie, poznawanie kultury i religii, ale też na leniwe leżakowanie nad basenem, zabawę ze znajomymi.
Chciałam zrobić krókie podsumowanie, ale nie wiem czy sie uda :D
Podsumowując? Oczywiście subiektywnie.
Bali - wyspa Bogów i Demonów - zdecydowanie mówią o niej adekwatnie. Na każdym kroku napotykamy to co boskie, ale jednocześnie to co ma nas chronić przed złem. Wyspa to jeden wielki zabytek. Patrząc w prawo mamy świątynię, patrząc w lewo małe ołtarzyki, dwa metry dalej widać zabytkową bramę. Panuje tam oczywiście niesamowity chaos architektoniczny, ale według mnie taki po prostu tego urok.
Balijczycy - są bardzo otwarci, uśmiechnięci, nie mają problemu żeby podzielić się z turystą odrobiną swojej prywatbości, z chęcia opowiadają o swojej religii. Fakt - rządzi tutaj pieniądz to znaczy można kupić właściwie wszystko, nie tylko to co materialne - ale skoro ponad 90% utrzymania mieszkańców/kraju pochodzi właśnie z turystyki to jak mogłoby być inaczej?
Prawie całe społeczeństwo to rolnicy, panuje bieda - widoczna, ale ludzie nie wyglądają z tego powodu na mniej szczęśliwych. Najważniejsze są dla nich wartości duchowe, nie materialne.
Śmieci? Są, to na pewno, ale nie jest to powód żeby przekreślać Bali jako miejsce na wakacje, bo nie uderzają one na pewno bezpośrednio w turystę (to problem raczej dla środowiska, dla rządów kraju, ekologii).
Pora deszczowa? Teraz po fakcie uważam, że był to jeden z lepszych wyborów. Dzięki podróży poza sezonem uniknęliśmy kolejek, tłumów turystów, zaśmieconych plaż, wyższych cen. A padało nam zaledwie 1 dzień ;)
Co prawda nie należy się z tego cieszyć, bo wszystko świadczy o zmianach klimatu, na całym świecie. Bali zaczyna mieć poważny problem z suszą. Przemysł turystyczny pochłania ponad 70% zasobów wody i zaczynają się problemy.
Czy polecamy Bali?
Zdecydowanie tak. Wydaje mi się, że każdy powinien zobaczyć ten INNY ŚWIAT na własne oczy, wyrobić swoją opinię, doświadczyć tego duchowego nastroju, spórbować zrozumiec kulturę i religię - tym bardziej, ze jest ona unikalna na skalę światową.
Ale według nas Bali to wyspa na raz. Raczej nie planujemy wrócić. Podczas dwóch tygodni można zobaczyć na prawdę dużo, bo wyspa nie jest ogromna. Można powiedzieć, że po trochu zahaczyliśmy każdą jej część. Oczywiście - jeśli ma się sporo luźnej gotówki i czasu, warto zostać dłużej, zobaczyć jeszcze więcej miejsc, bo Bali ma ich niezliczenie wiele. Co prawda wiele w nich jest do siebie bardzo podobnych. Z trudem odróżniam niektóre świątynie na zdjęciach.
Mi osobiście pobyt tam otwirzył trochę oczy, pozwolił docenić to co mam, w jakich warunkach żyję, to, że podróżuję, że mamy może nie mega, ale jednak rozwiniętą służbę zdrowia, że zarobki w naszym kraju zaczynają być trochę lepsze i kilka innych kwestii.
Natomiast zdecydowanie nie polecam Bali na wyjazd stricte wypoczynkowy - to znaczy do kurortu, na all inclusive czy na samo plażowanie. Wyspa jest "rajska", ale nie pod względem plaż. Tych niestety nie zaleźliśmy. Wiadomo - Bałtyk to nie jest, ale też nie rajska Dominikana czy nawet plaże Egiptu. W sensie myślę, że można by się tam zanudzić leżąc 2 tygodnie do góry brzuchem ;)
Jeśli lecieć to tylko i wyłącznie na zwiedzanie.
No i 2 tygodnie to minimum - biorąc pod uwagę chociażby czas lotu.
To był zdecydowanie nasz najbardziej intensywny wyjazd, najwięcej zobaczyliśmy, najwięcej się dowiedzieliśmy i długo będziemy wspominać.
Ale wiecie co?
Już mamy wykupione bilety na następne loty! :D
Wracamy niedługo z kolejnym materiałem.
A tutaj nasz filmik z wyjazdu:
Dzięki!
leszcze-w-podróży
M&B
Komentarze
Prześlij komentarz