KARAIBY! 



Ten wyjazd odkładany był chyba 3 lub 4 razy. 
Aczkolwiek teraz z perspektywy czasu wiemy, że było WARTO ;)  
Dominikana nie była naszym celem od początku - bo byliśmy pewni, że wycieczki w tym okresie będą zbyt drogie. Bardziej szukaliśmy pośród miejsc takich jak: Zanzibar, Oman, Zjednoczone Emiraty, Kuba. 
Pierwszy planowany termin wyjazdu był niedługo po powrocie z Portugalii. 
Po naszych kilku wyjazdach nastawionych na mocną eksploatację miejsc, dużo chodzenia, własne wyżywienie itp. tym razem B. bardzo chciał pojechać odpocząć. 
Poparłam go w 100% i zaczęłam szukać czegoś na SIERPIEŃ.
 Niestety loty były w tym wakacyjnym okresie PIEKIELNIE drogie, w ogóle nie opłacało się jechać na własną rękę. Patrząc na oferty biur podróży było jeszcze gorzej - ale tutaj akurat ze względu na brak jakichkolwiek ciekawych wycieczek oprócz Egiptu, Turcji, Grecji.... Ostatecznie zdecydowaliśmy, że jechać byle gdzie nie warto i przełożyliśmy wyjazd na WRZESIEŃ/PAŹDZIERNIK. Wrzesień był dość ciepły w Polsce więc stwierdziliśmy, że październik będzie lepszy na ucieczkę w ciepłe miejsce. Już prawie pakowaliśmy walizki! Nie spodziewaliśmy się, że dość spontanicznie wynikną pewne możliwości biznesowe - musieliśmy zostać na miejscu.
Padło więc na GRUDZIEŃ - nadzieja niemal ostatnia...
 Kiedy pojawiły się genialne oferty last-minute, w niesamowicie niskich cenach okazało się, że B.  jednak musiał być na miejscu...
Ustaliliśmy, że następną próbę na spokojnie podejmiemy 
STYCZEŃ/LUTY.  W styczniu nie było ciekawych ofert, luty w okresie walentynek i moich urodzin wydawał się idealnym terminem na wyczekany wyjazd. Nie ogarnęliśmy niestety, że to jeszcze czas ferii zimowych i ceny wycieczek poszły w górę...
Nasze wyjazdy dotychczas opierały się na zasadzie ekonomicznej brzmiącej "dobre wakacje to tanie wakacje". Tym razem niestety musieliśmy tą zasadę złamać i nie wyszło tak do końca ekonomicznie...ALE zdecydowanie (powtarzam) - warto. Jeśli wahacie się czy wydać po raz kolejny 3 tys. na wyjazd do przysłowiowego Egiptu (który oczywiście też warto zobaczyć i jeszcze pojadę tam na pewno czwarty raz) to serio, poczekajcie chwilę dłużej, dozbierajcie parę groszy i polećcie na KARAIBY ;)
Wolne w pracy ustalone, biznes prosperuje, opieka do kociaków załatwiona (dzięki mama i siostra ;*) - szukamy najlepszej opcji wyjazdu. 
Po wakacjach w Tajlandii wiemy, że następnym razem na pewno polecimy tam na własną rękę. Mimo, że lot jest drogi to pobyt tam, jedzenie i transport to GROSZE więc zdecydowanie opłaca się jechać samemu - nie z biurem.
Natomiast loty na własną rękę na Dominikanę w tym czasie były po 2-2,5tys. od osoby. Gdybyśmy dodali do tego 2 tygodnie w hotelu, wyżywienie, dojazdy i inne rzeczy - a to wszystko w dolarach to wycieczka wyszłaby nas o wiele wiele za drogo. Zaczęliśmy więc śledzić oferty biur. 
Ustaliśmy, że wylot musi być między 4-8 lutego. Od końca stycznia dzień dnia odświeżaliśmy strony wakacyjne w poszukiwaniu tej idealnej opcji. Nie było... Ceny z kosmosu, standardy niskie, oferty HB zamiast ALL. Zaczęłam wątpić, ale na szczęście zawczasu porobiłam pranie, które czekało na ewentualne pakowanie w trybie przyśpieszonym ;)
4 lutego rano piłam kawę, przeglądając oferty i załamałam się jeszcze bardziej, bo wszystkie ciekawsze z których w ostateczności można by coś wybrać ZNIKNĘŁY. Zadzwoniłam do B. się pożalić. Już byłam pewna, że nie pojedziemy, zajęłam się domowymi porządkami. Gdy nagle zadzwonił do mnie B. i krzyczy coś do słuchawki. Okazało się, że nagle wskoczyła w Itace oferta Dominikany, którą oglądaliśmy wcześniej i bardzo nam się podobała, ale od razu ją odrzuciliśmy, bo kosztowała 10tys./osobę. Teraz była przeceniona o połowę! 11 dni, all inclusive, 5 gwiazdek, super pozytywne opinie, jedna z najpiękniejszych plaż Dominikany... 5 minut później zadzwoniłam do znajomej z biura podróży żeby szybko nam ją zablokowała w systemie a ja za pół godziny jestem opłacić.


 *oferta wycieczki ze strony Itaki

I tak też zrobiłam. Podobno chwilę po naszej rezerwacji oferta zniknęła. Ktoś musiał zrezygnować ze swojej rezerwacji lub mu wygasła ;) Nie było odwrotu. Początkowo stresik, bo to mało czasu do wyjazdu, niedowierzanie, że się udało... a później już czysta euforia.
 LECIMY NA KARAIBY! 
Przeważnie przed wyjazdami dużo czytałam o miejscu w które się wybieramy, zbierałam informacje, planowałam rzeczy do zobaczenia, sprawdzałam połączenia komunikacyjne i wiele innych. Tutaj mieliśmy dokładnie 1,5 dnia do wylotu a dużo rzeczy do zrobienia. 

Najważniejsze rzeczy które trzeba wiedzieć przed wylotem na Dominikanę:

*zdobycie peso dominikańskiego - czyli lokalnej waluty lub wzięcie dolarów amerykańskich (można je na miejscu wymienić na peso lub płacić dolarami, ale wychodzi to dla nas wtedy trochę drożej)


*na Dominikanie jest napięcie 110 V o częstotliwości 60 Hz - potrzebujemy odpowiedni adapter/przejściówkę do gniazdka
*weźcie filtry do opalania z Polski, bo na miejscu dużo przepłacicie

UWAGA! CIEKAWOSTKA!


Żeby nikt nie przyczepił się do mojej pisowni:
Nie jestem może polonistką, ale bywam przewrażliwiona na tym punkcie, kiedy ktoś lecąc na wyspę mówi, że jedzie "DO" np. "do Cypru", albo jest "w Cyprze". Wiadomo, że poprawną formą jest lecę "na Cypr", jestem "na Cyprze". I analogicznie błędnie gdy jest na kontynencie a mówi jestem "na Chorwacji"... kiedy jest to część kontynentu i poprawnie brzmi "w Chorwacji".
Dlaczego nawiązuje?

*NA DOMINIKANĘ

czy
*DO DOMINIKANY
?

*NA DOMINIKANIE

czy
*W DOMINIKANIE
?
Przed wylotem byłam przekonana, że poprawną formą jest traktowanie DOMINIKANY jako WYSPY. Wszędzie wyczytać można o Dominikanie jako "wyspie karaibskiej" i mówi się lecę "na Dominikanę". I w takim przekonaniu chodziłam póki nasza REZYDENTKA nie zaczęła mówić w tej drugiej formie - "w Dominikanie". Musiałam to sprawdzić.
Co ciekawe - Dominikana jest częścią wyspy HAITI a nie samodzielną WYSPĄ. Czyli teoretycznie powinna być traktowana jako część KONTYNENTU a nie wyspa!
Wydaję mi się, że zwrot "na Dominikanę" przyjął się już na tyle mocno, że nie jest on jakoś bardzo błędny, ale mimo wszystko na pewno doczytam.
Póki co będę stosować "NA DOMINIKANĘ, NA DOMINIKANIE", bo nieco ładniej brzmi ;)

pS. a tak w ogóle to nie DOMINIKANA tylko oficjalnie: Republika Dominikańska


Wracając do wątku:
Ostatnie pranie, prasowanie, zakupy i pakowanie, mizianie pożegnalne kotków. Tak wyglądał 5 lutego. W nocy z 5/6 lutego jechaliśmy o 3.00 na lotnisko Chopina (Przemek K. dziękujemy za podwózkę w środku nocy ;) ).



Przy odprawie znów udało nam się ogarnąć podwójne miejsca z tyłu samolotu (nasze ulubione). Telefony załadowane mieliśmy materiałami rozrywkowymi na 11h lotu. B. połowę przespał, ja niestety nie potrafię spać w samolocie, ale podróż minęła nam dość szybko.  Wypełniliśmy KARTY TURYSTÓW, które są niezbędne do wjazdu do kraju (zamiast wizy) i byliśmy gotowi do lądowania - właśnie....LĄDOWANIE!


To był mój 26 lot samolotem, ale takiego jeszcze nie miałam. Szczerze przez chwilę myślałam, że jednak tej Dominikany nie zobaczę ani już nic innego nigdy, bo UMRĘ.
Byliśmy tuż nad ziemią a miotało nami tak, że lecieliśmy bokiem. Samolot odbił się od pasa i dość długo nie hamował. Serio, było STRASZNIE. Odetchnęliśmy z ulgą gdy stanęliśmy w miejscu.
Tak przywitała nas DOMINIKANA :D



Czas lokalny to zimą: -5h , latem: -6h w stosunku do Polski. Wylądowaliśmy chwilę po 14. Lotnisko w Punta Cana wygląda niecodziennie. Dachy pokryte strzechą, otwarte przestrzenie, dużo elementów z bambusa, ogromne wiatraki, dało nam to od początku poczuć magiczny klimat tego kraju. Bagaże przyjechały dość szybko, zapakowaliśmy się do odpowiedniego autokaru i pojechaliśmy w stronę hotelu oddalonego od lotniska o około 30km. 








Ciekawym rozwiązaniem było rozdanie w autokarze kart do pokoi już przypisanych wcześniej do konkretnych osób co zdecydowanie przyśpieszyło nasz czas zakwaterowania. Nie trzeba było już stać w kolejce w lobby tylko od razu mogliśmy iść na poszukiwania swojego pokoju.
Poszukiwania? Owszem. W autobusie dostaliśmy mapę kurortu. Nie zdawaliśmy sobie sprawy w WIELKOŚCI resortu. Opowiadając znajomym przytaczam zdanie "był prawie wielkości naszego miasta". Troszkę może przesadzam, ale był przeogromny. 
GRAND BAHIA PRINCIPE to połączenie 7 hoteli, które tworzą właśnie coś w rodzaju MIASTECZKA TURYSTYCZNEGO. Olbrzymi obszar (znalazłam gdzieś, informację że to powierzchnia 500000 m2, ale możliwe, że nawet większa) połączony przepięknym, utrzymanym w nienagannym stanie i czystości ogrodem pełnym przeróżnych kwiatów, żywopłotów i palm.


 *plan resortu, każdy hotel oznaczony jest innym kolorem.
My byliśmy w części pomarańczowej.





Resort posiada koło 16 barów, 10 restauracji, kasyno, własne SPA, teatr zadaszony, teatr na świeżym powietrzu, park linowy, mini golf, cały kompleks sportowy, cały budynek konferencyjny, aqua park dla dzieci, 8 lub 9 basenów, jacuzzi, własny mały las mangrowy, kilka linii elektrycznych kolejek przewożących turystów, wielki plac ze sklepami, fryzjera, salon gier i wiele wiele innych udogodnień. Mimo, że bardzo dużo spacerowaliśmy nie udało nam się podczas tych 11 dni zobaczyć wszystkiego, był to zbyt wielki obszar.  Wszystkie 7 hoteli resortu jest 5 gwiazdkowe. Każdy hotel posiadał budynki dla gości (sam nasz hotel miał około 500 pokoi!) w indywidualnym stylu architektonicznym, własne lobby, własną główną restaurację wewnętrzną i otwartą przy basenie, własne bary, własny baseny itp. Nie ważne w którym z hoteli byłeś - mogłeś korzystać z prawie całego resortu. Były małe ograniczenia dotyczące tych najbardziej luksusowych stref, ale nawet tego nie odczuliśmy.




 *jacuzzi







My byliśmy w części TURQUESA, która jest podobno priorytetowym hotelem Itaki jeśli chodzi o ten resort. Mogliśmy jadać w naszej hotelowej restauracji lub chodzić do tej przy plaży, korzystać z naszego basenu lub chodzić nad inne, tutaj była dowolność i to zdecydowany plus takiego rozwiązania jakim jest połączenie hoteli w jedno.

Nasza część - Turquesa była położona najdalej od plaży - ale w niczym to nie przeszkadzało, można było wybrać się na przyjemny 10 minutowy spacerek w cieniu palm lub wsiąść do podjeżdżającego co 2 minuty MELKSA, który momentalnie podwoził do plaży.  Dzięki tej lokalizacji wokół naszego hotelu był spokój, bo największe skupiska ludzi zawsze były przy tych bliższych centrum hotelach. Co więcej hotele bliżej plaży były dużo droższe (wycieczki nawet po 15tys./osoba!). To według nas totalna głupota kiedy za wiele mniej można mieć prawie to samo tylko 400 metrów dalej. Fakt - może ich pokoje były odrobinę nowsze, bo te części budowane były później, kilka z nich miało prywatny basen przy tarasie, podłogi były z marmuru bla bla... - kto bogatemu zabroni ;)


*nasz budynek, pokój na 1 piętrze






*bar w lobby 

Nasz pokój był na 1 piętrze w jednym z budynków Turquesy (budynków było chyba 16). Położony w pobliżu aqua parku i jacuzzi, wśród pięknych palm. Dla nas lokalizacja była bardzo dobra, mieliśmy dość blisko do głównej restauracji i lobby, przy budynku mieliśmy też przystanek meleksów. Sam pokój również w pełni nas zadowalał. Był bardzo przestronny, olbrzymie, wygodne łóżko małżeńskie, do tego jedno pojedyncze, kanapa, stolik, 2 krzesła, telewizor (który włączyliśmy chyba tylko raz), lodówka z uzupełnianym minibarem, toaletka, szafki nocne, duża szafa, wiatrak oraz klimatyzacja a także przestronny balkon z pięknym widokiem, 2 krzesłami i stoliczkiem. Na wyposażeniu mieliśmy również zestaw do robienia kawy/herbaty, deskę do prasowania z żelazkiem. Łazienka również duża, z ogromną wanna z deszczownicą, duża przestrzeń na blacie wokół umywalki (co cenię bardzo w hotelach, bo mogę tam ułożyć bez problemu swoje kosmetyki). Pokój był bardzo czysty, ale widać już po nim użytkowanie przez lata - na uszczelkach czy na silikonie w rogach wanny (B. stwierdził, że po prostu źle go położyli...zboczenie zawodowe :D ). Zestaw kosmetyków itp. itd. Generalnie nie było się do czego przyczepić. No może oprócz tego, że jak to w takich CIEPŁYCH krajach dostaje się zamiast kołdry tylko coś w rodzaju prześcieradła do przykrycia... a tego nie znoszę. Koca z szafy czy ozdobnych narzutek raczej bym nie dotykała, nie wiadomo jak często to piorą ( teraz moje zboczenie zawodowe :P ). W tym pokoju spędzaliśmy tak na prawdę tylko noce i chwilę w trakcie dnia żeby wziąć prysznic przed pójściem do restauracji, także jak dla nas warunki były idealne. 










*widok z naszego balkonu ;)

Tuż po przyjeździe  z lotniska przywitano nas przed hotelem tańcem i drinkami, wszyscy z obsługi byli szczerze uśmiechnięci i wcale nie chodziło im tylko o napiwki. A co do OBSŁUGI - wyobraźcie sobie jej ilość przy tak olbrzymim obszarze resortu. Każdy pracownik należał do jakiegoś działu, uniformy które nosili pozwalały określić do jakiego. Przykładowo pokojówki miały biało szare fartuszki i coś na głowę, kelnerzy czarne koszule, ogrodnicy zielone polówki, technicy ogrodniczki, kucharze białe fartuchy i czapki, kierowcy meleksów błękitne koszule itd.
Na każdym kroku mijaliśmy kogoś z obsługi. Swoją drogą jak niesamowicie precyzyjnie musi być dopracowany system wewnętrzny tego hotelu, że wszystko tak sprawie działa na tak dużą skalę. Poważnie - szacunek!


*nawet na śmietnikach były popielniczki z wzorkiem na piasku - non stop oczyszczane i poprawiane


*zapełniony meleks


*przystanek meleksów






*rond z fontannami było na terenie resortu chyba z 10


 
Oprócz nas z Itaki przyjechało do tego hotelu koło 200 osób - plus doleciało trochę z Katowic w drugim tygodniu. Było dość często słychać język polski, ale dobre 80% gości na terenie całego resortu stanowili Amerykanie i Kanadyjczycy. Dla nich to istny RAJ:
*płacą w dolarach - czyli w walucie w której zarabiają - więc  wydają na taką wycieczkę na Karaiby MAŁO (tyle co my za last-minute do Egiptu)
*jeśli chcą kupić coś na miejscu - również wychodzi ich to dużo taniej (np. kiedy krem do opalania kosztuje 15 dolarów to oni płacą 15 dolarów i dla nich to grosze a my płacimy w przeliczeniu na złotówki ok.55zł.
*nie lecą 11 tylko około 3-4 godziny!

Nie widząc czemu Kanadyjczycy bardzo sobie nas upodobali (jako parę lub jako po prostu polaków) i każdego dnia zaczepiało nas kilka osób i chcieli z nami rozmawiać o wszystkim i niczym. Dużo z nich ma jakieś korzenie lub znajomych z Polski. Poznaliśmy przemiłe małżeństwo Dorin i Frederico z którymi przegadaliśmy cały wieczór przy drinkach, B. rozmawiał z poznanym przy barze Kanadyjczykiem o zaborach i historii Polski. Tłumaczyli nam, że oni pracują po 2-3 miesiące żeby zarobić i polecieć na Dominikanę/Kubę na 2 tygodnie i znów trochę popracować i znów uciekać na ciepłe wyspy...tak w kółko. Spotykaliśmy samych radosnych i sympatycznych ludzi. Z naszej wycieczki świetnie bawiliśmy się z Darkiem i Wojtkiem, którzy przyjechali na męski wypad. Wspólnie chodziliśmy na dyskotekę i szukaliśmy dla Darka wybranki serca ;) Pozdrawiamy chłopaki jeśli to czytacie! 



Pierwsze 3 dni nie było szansy poruszać się po resorcie BEZ MAPY. Mieliśmy momentami problem żeby trafić do pokoju. Drugiego dnia wracaliśmy z plaży, chcieliśmy otworzyć drzwi, wkładamy kartę a dioda świeci się na czerwono. Co jest? Karta się rozmagnesowała czy może pokojówka jest w środku? Pukamy, czekamy, już się trochę denerwujemy że będziemy musieli wracać do lobby naładować kartę. I nagle spojrzałam na tabliczkę z numerem pokoju. Zamiast 53201 było 52201... oboje zdaliśmy sobie sprawę, że pomyliliśmy budynki. Usłyszałam jeszcze jakieś krzyki dziecka (które pewnie przypadkowo obudziliśmy) z tego pokoju, złapałam B. za rękę i ze śmiechem pobiegliśmy do następnego budynku w poszukiwaniu naszego pokoju ;)


Wyobraźcie sobie jak ciężko było trafić w nocy po dyskotece i kilku drinkach hihihi.


 *na terenie całego resortu znajdowały się mapy - były bardzo przydatne, kiedy zastanawialiśmy się gdzie obecnie jesteśmy ;)


*kawałek lasu mangrowego na terenie kurortu


*jedna z restauracji plenerowych



JEDZENIE. Oj jedzenie ;) Oboje z B. lubimy jeść. I mimo, że obiecywaliśmy sobie, że nie damy się wciągnąć w wir ALL INCLUSIVE to jednak się daliśmy... Jedzenia było mnóstwo i różnorodne. Codziennie można było spróbować czegoś innego. Kolacje były tematyczne, raz kuchnia meksykańska, raz japońska, dominikańska itp.
Co nas zdziwiło - podobno Dominikana wcale nie słynie z owoców morza. Mimo, że to wyspa, wydawałoby się że WÓD ma pod dostatkiem to właśnie ten rodzaj pożywienia jest ciężki do pozyskania. Tym bardziej podziwiamy hotel za to, że dzień dnia wyposażał bufet w przeróżne ryby, małże, krewetki, kalmary. W gospodarce przoduje WOŁOWINA, która jest podobno tutaj bardzo chuda i zdrowa ponieważ krowy nie są dokarmiane sztuczną paszą.





W formule ALL najgorszy jest ten podświadomy "przymus" pójścia na śniadanie, obiad i kolację. Przy takim upale normalnie człowiek nawet nie pomyślałby o jedzeniu, piłby tylko zimne drinki. Ale skoro już ZAPŁACIŁEM? To wypada iść i zjeść, bo przepadnie :D Ahh... No i zgodnie z tą myślą każdy dzień zaczynaliśmy od śniadania, potem zrywaliśmy się plaży żeby pójść na obiad, a wieczorem najważniejszym punktem wycieczki była kolacja. Ja lubię próbować nowych smaków, poznawać lokalne potrawy, dlatego każdego dnia brałam co innego. B. jednak został przy swoich ulubionych daniach i na śniadanie jadał przeważnie tosty, jajko, bekon, fasole a na obiad hamburgery i frytki, na deser owocki. Wchodząc do restauracji obsługa podawała z dozownika na dłonie żel antybakteryjny i zaprowadzała do stolika - dzięki czemu na sali panował porządek, nie było walki o wolne miejsce. Nie było też rąk oblanych colą z dystrybutora tylko za każdym razem kelner pytał co życzysz sobie do picia i osobiście przynosił czy to wodę czy colę czy wino. To było bardzo eleganckie jak na taką restaurację "masową". Produktów na bufecie nigdy nie brakowało, wszystko było świeże, ciepłe i bardzo ładnie podane. Chociaż nie bardzo pasował nam sposób przyrządzania MIĘSA - większość była na słodko.







 Całą dobę mieliśmy też dostępne snack-bary, ale nie korzystaliśmy, bo byliśmy najedzeni po standardowych posiłkach. Całe szczęście, że sporo spacerowaliśmy i słońce wyciągało z nas trochę kalorii, bo czuje że wróciłabym 5 kg ciężka gdyby nie to ;)  Mogliśmy też zarezerwować podczas pobytu 4 razy dowolne restauracje a'la carte. Skorzystaliśmy z tej opcji 2 razy. Wybór był spory, ale B. bez zawahania wybrał GRILL BAR ze stekami, a ja RESTAURACJĘ JAPOŃSKĄ z pokazem gotowania na żywo. W obu przypadkach trafiliśmy w dziesiątkę. Tak dobrego i soczystego STEKA jeszcze nie jadałam. B. też był zachwycony. Co prawda po tak wielkich porcjach jakie zjedliśmy nie mieliśmy już wieczorem siły na kompletnie nic oprócz obejrzenia filmu w łóżku. W restauracji japońskiej siedzieliśmy wraz z 8 innymi osobami wokół specjalnie przygotowanego stanowiska kucharza, który na żywo dla nas gotował. Z karty wybraliśmy sobie zupę oraz przystawkę (zjedliśmy zupę miso, ja wzięłam sushi a B. warzywa w tempurze) następnie zaczął się pokaz. Może nie było tam żywego ognia czy latających smoków, ale w dość zabawny, rozrywkowy sposób kucharz na naszych oczach szykował dla nas danie główne. Klasyczny smażony ryż z warzywami i do tego mogliśmy popróbować przygotowanych na różne sposoby: kurczaka, wołowiny, łososia i krewetek. Nie było to może najlepsze co w życiu jadłam ( tym bardziej, że przypalił ryż ;) ) ale na pewno było swojego rodzaju rozrywką i czymś niestandardowym.


*restauracja japońska


*live cooking




*grill ze stekami


*wspomniany stek


*radość B.

Nie żałowaliśmy sobie oczywiście też DRINKÓW. Tym bardziej, że większość z nich wcale nie była robiona z tanich, lokalnych alkoholi jak to często bywa w ofercie ALL INCLUSIVE. Na moich oczach barman otwierał oklejoną banderolą butelkę Martini i wlewał mi do kieliszka. Tak to ja rozumiem ;) Drinki raz dostawaliśmy w ładnych szklankach, czasami (szczególnie przy plaży) w plastikowych, ale z grubego plastiku, wielokrotnego użytku, całkiem ładnych - pierwszego dnia byłam pewna, że są szklane. Gama drinków nie kończyła się na zamówieniach "wódka cola" czy "gin sprite". Do wyboru mieliśmy całe mnóstwo różnych kolorowych drinków, ozdabianych świeżym ananasem. Barmani nie żałowali alkoholu ;) No i RUM, słynny karaibski RUM. Pije się go tutaj mnóstwo. I w sumie się nie dziwie. Dodać do niego można za równo colę z limonką tworząc klasyczne CUBA LIBRE, ale również wszelkiego rodzaju soki, sprite, mleczko kokosowe, ananasa. Kombinacji jest mnóstwo i chyba wszystkich tam spróbowałam ;) 









*to czerwone w małej szklance to MAMA JUANA (później wyjaśnienie)





Co do RUMU udało nam się kupić u barmana butelki z pod lady za nieco niższą kwotę. Niestety legalnie można przewieźć tylko 2 litry na 1 osobę. Także zabraliśmy do Polski jedynie 4 litrowe butelki. Zapłaciliśmy 10 dolarów (niecałe 40zł) za 1 litr. W Polsce ten rum jest dostępny, przykładowo w Kauflandzie kosztuje około 80zł/l.  Ale wiadomo, że ten przywieziony z KARAIBÓW lepiej smakuje ;)






Z "suwenirów" zabraliśmy jeszcze do Polski obowiązkowo magnesy z flagą Dominikany, kilka cygar dla znajomych oraz 'MAMĘ JUANĘ'.

Czym jest? Podobno Dominikańskim lekiem na wszystko oraz NATURALNĄ VIAGRĄ za równo dla mężczyzn i kobiet - obowiązkowo do kupienia na Dominikanie.  Działa podobno na wszelkie schorzenia, od przeziębienia po bóle reumatyczne i zatrucia żołądkowe.
Wywar składa się głownie z gałązek i kawałków specjalnej kory, zwykle z anamu, caro czy marabeli zalanych miksturą z miodu, czerwonego, wytrawnego wina i ciemnego rumu. Niektórzy radzą aby dodać jeszcze sok z limonki lub owoce morza. Ale podobno przepisów jest tyle ilu mieszkańców - co w efekcie powoduje, że degustowana mamajuana za każdym razem smakuje trochę inaczej.
W lokalnych sklepikach można kupić gotowy eliksir lub same "zioła" do zalania samemu w domu. My kupiliśmy gotowy eliksir.
Jak smakuje? Według nas nic szczególnego, trochę jak bardzo słodka, gęsta wygazowana cola z odrobiną alkoholu - alee czego się nie robi dla zdrowia ;)



*cygara - niby z Dominikany a Kubańskie ;)

*mamajuana





To pierwszy wpis który nie ma sensu żebym dzieliła go na dni, bo mogłabym niemal zrobić "kopiuj/wklej" do każdego dnia, czasami w innej kolejności ;)
Kurort był w pełni samowystarczalny - nie było potrzeby żeby wychodzić za jego bramy. Mieliśmy ambitne plany żeby "pójść w miasto", ale dowiedzieliśmy się, że jedne co zobaczymy w promieniu 10 km od hotelu to kilka budek z jedzeniem dla tubylców, ze 2 sklepy spożywcze, trochę śmieci i biedy. I co do nas kompletnie nie podobne -  na tym wyjeździe nie wyściubiliśmy nosa poza kurort (oprócz wycieczki, ale to niżej). Co prawda nie wyszliśmy za bramę, ale bardzo intensywnie eksplorowaliśmy plażę w obie strony.


*piękne ogrody


*apartamenty z basenami





PLAŻE na Dominikanie są publiczne z wydzielonymi częściami hotelowymi (z leżakami, parasolami, barami). Dzięki temu można swobodnie przemieszczać się plażą nie wchodząc na tereny prywatne - co jest dla nas bardzo ważne, bo uwielbiamy długie spacery plażą -  przykładowo w Portugalii musieliśmy przedzierać się przez płot kurortu żeby przejść dalej.

Plaża wybrzeża Punta Cana zdecydowanie do tego zachęcała, bo ciągnęła się kilometrami w jedną i drugą stronę. Piękny, biały i gładki jak mąka piaseczek, lazurowa/turkusowa/błękitna woda oceanu i PALMY! - palmy na plaży - TO o czym od dawna marzyłam i czego szukałam na wszystkich wyjazdach.



*zatłoczona plaża hotelowa







Przed wyjazdem mieliśmy też wątpliwość czy będąc na KARAIBACH zobaczymy MORZE KARAIBSKIE? Dominikanę z każdej strony otaczają wody, ale większą część stanowi Ocean Atlantycki. Odpowiedź brzmi: zobaczyliśmy to i to ;) Hotel na wschodzie wyspy był jeszcze nad oceanem a kiedy pojechaliśmy na wycieczkę na wyspę Saonę - na południu - dotknęliśmy też morza. TAK!








*zgrabione glony jako podstawka do gropro :)







Plaża przed naszym hotelem była piękna, codziennie sprzątana (grabione były glony - które niestety są WSZĘDZIE, nawet na najpiękniejszych plażach, bo jest to zjawisko naturalne), ALE.... strasznie zatłoczona. Była bardzo szeroka i długa, niestety parasole i leżaki były tylko na jej połowie i wiecznie były pozajmowane przez ludzi na metodę "położę coś o 7 rano na leżak i mimo, że przyjdę dopiero o 16 na chwilę posiedzieć to mam zaklepane miejsce i (za przeproszeniem) W DUPIE mam to, że inni nie mają gdzie się położyć". Niestety zjawisko doskonale znane z wyjazdów do  krajów arabskich... Trochę jak u nas PARAWANING.


Przykładowo ze 100 zajętych leżaków faktycznie korzystało z nich może 20 osób. Skala problemu dość duża. Jeśli chciało się skorzystać z leżaka były dwa wyjścia:

1. Zachowywać się jak CI ŹLI ludzie i z rana lecieć zająć leżak na cały dzień nie wiedząc czy w ogóle się przyjdzie na tą plażę...

 lub
2. Mniej kulturalne - wypieprzyć czyjś ręcznik/klapki/czapkę z takiego leżaka z którego nikt nie korzysta i nie zanosi się na to żeby szybko przyszedł - następnie korzystać z niego samemu.
....
Obie wersje nie w naszym stylu...więc praktycznie na leżakach przy plaży leżeliśmy stosunkowo mało razy - kiedy przypadkiem znaleźliśmy coś wolnego albo ktoś właśnie zabierał swoje rzeczy i wychodził. Nie pchaliśmy się na siłę, nie robiliśmy 'rezerwacji'. Ale nie było tego złego, bo my i tak nie potrafiliśmy długo usiedzieć w miejscu. Najczęściej rzucaliśmy plecaki na piasek i kąpaliśmy się w oceanie a później szliśmy na spacer.







LUTY na Dominikanie to okres zimny. "Zimny" hehhe..... Też bym chciała żeby u nas zimą było 28 stopni. Ale taki jest fakt, że rzeczywiście jest tam chłodniej niż latem. I całe SZCZĘŚCIE! Wspomniane 28 stopni plus duża wilgotność daje U-P-A-Ł. Do tego słońce w zenicie i bez parasola na plaży długo nie dało się wysiedzieć. Dlatego też okres listopad-marzec jest ścisłym sezonem na Dominikanie ponieważ w okresie letnim jest ZA GORĄCO. Co prawda jak zawiał wiaterek to wychodząc z oceanu (mającego około 26 stopni) kilka razy miałam gęsią skórkę.


Cały wyjazd mieliśmy świetną POGODĘ. Jedynie pierwszego dnia ze 2 godziny słońce było delikatnie za chmurami i ostatniego naszła wielka chmura, która nas wystraszyła a w praktyce pokropił deszczyk, którego B. nawet nie zauważył jak leżeliśmy pod parasolem nad basenem ;)
Najzabawniejszym zjawiskiem były poranne 5 minutowe DESZCZE. Kiedy szliśmy na śniadanie - świeciło słońce, kiedy jedliśmy - za oknem była 5 minutowa ulewa po której nie było nawet śladu kiedy wychodziliśmy z budynku. Słońce momentalnie wszystko osuszało a my wiedzieliśmy, że tego dnia będzie wyjątkowa "patelnia".

Wracając do plaży hotelowej - była zatłoczona, przez co brakowało tej "rajskości" której oczekiwaliśmy po KARAIBACH. Na google mapach wypatrzyłam, że kawałek od naszego hotelu idąc plażą w lewo można dojść do takiej "dzikiej" plaży bez części hotelowych. Spakowaliśmy ręczniki, coś do opalania i ruszyliśmy brzegiem oceanu ku celu. Mijaliśmy różne hotele i innych spacerujących. Przeszliśmy około 4 km i wiedzieliśmy, że było WARTO.

Tam gdzie doszliśmy spotykaliśmy już tylko pojedyncze osoby co jakiś czas, poza tym było pusto i DZIKO. Z lewej strony mieliśmy LAS PALMOWY, dziko rosnące kokosy, bujną roślinność, mnóstwo jaszczurek a po prawej całkowicie pustą, piękną piaszczystą plażę z nieskazitelną wodą oceanu. Co prawda na samej plaży leżało niestety trochę śmieci wyrzuconych przez ocean (głównie plastikowe kubki, niedopałki papierosów itp.), ale sam brzeg i woda były według nas czystsze niż na odcinku hotelowym. Tam też zrobiliśmy najpiękniejsze ZDJĘCIA, korzystając z braku innych turystów.








 *wszędzie leżały kokosy, które można było rozłupać i wypić świeżą wodę kokosową 






*drewno porośnięte rafą






*jaszczurka która wypadła z pustego kokosa, grzecznie pozowała do zdjęcia

















Nie mogłam wyjść z podziwu jeśli chodzi o ten cudowny BIAŁY PIASEK. Co ciekawe nie jest to typowy piasek kwarcowy (jak nad np.Bałtykiem) a wapień koralowy pokruszony to tak miałkiej konsystencji. Zastanawialiśmy się z B. dlaczego mimo takiego upału nie parzył nas w stopy? Podobno dlatego, że piasek ten pochodzi ze skały, która nie absorbuje ciepła i go nie przewodzi! Ha!



Spędziliśmy tam trochę czasu we dwoje, chłonąc dziką naturę KARAIBÓW, ciesząc się każdym promieniem słońca i słoną wodą w oczach :)



*napis "send nudes" ułożony z kokosów... nie przez nas ;)





Innego dnia ruszyliśmy plażą w PRAWO, bo wyczytałam, że można tam zobaczyć między innymi "leżącą" palmę, która jest świetnym "rekwizytem" do zrobienia prawdziwej INSTAGRAMOWEJ fotki ;)

Tutaj też całą drogę mijaliśmy hotele, ale palma była bliżej niż dzika plaża. Biedna roślina codziennie deptana przez setki turystów miała pień tak wyślizgany, że ledwo daliśmy radę się na nią wspiąć mimo, że leżała niemal poziomo.
*ale miała podpórkę, ktoś o nią dbał







Kawałek dalej znaleźliśmy inne piękne miejsce na lekkim wzniesieniu nad plażą. Zrobiliśmy kilka zdjęć i wróciliśmy do hotelu.














Naszymi największymi  problemami i dylematami przez 11 dni były:


*czy idziemy teraz na plażę czy na basen, a jeśli na basen to nad który?

*czy teraz się napiję cuba libre czy może pinacolady?
*"Oh.. jak daleko do łazienki (może max z 20 metrów), nie chce mi się wstać z leżaka
*kostium mi nie wysechł
*założyć japonki czy balerinki?
*wydajemy 1 dolara na cymbergaj czy 2 dolary na bilarda?
itp. itd.









Czas był zdecydowanie beztroski i ten wyjazd pod tym względem różnił się od naszych poprzednich, organizowanych na własną rękę, na których musieliśmy wciąż podejmować ważne decyzje, dysponować odpowiednio gotówką i planować.

Ale pamiętam doskonale wszystkie wyjazdy ALL INCLUSIVE z rodzicami, parę ładnych lat temu i wiedziałam, że te wycieczki mimo całkowitego lenistwa bywają bardziej MĘCZĄCE niż aktywne wypady! Poważnie!
Duża ilość jedzenia, wczesne wstawanie żeby nie tracić pogody, ciągłe przebywanie na słońcu, taplanie w wodzie, duża wilgotność powodowały że wieczorami byliśmy całkowicie wypompowani.

Na terenie całego resortu codziennie od rana do wieczora w różnych miejscach odbywały się oczywiście rozmaite animacje, atrakcje w których można było brać udział. Od nauki robienia sushi, kursu tańca bachaty, gry w dart'sy po aerobik, stretching, siatkówkę itp. My raczej organizowaliśmy sobie atrakcje sami, ale ze 2 razy B. grał w siatkówkę i śmialiśmy się w Wojtka wykonującego ćwiczenia aerobiku w basenie.



*tańce na plaży


*siatkówka i B. ratujący piłkę ;)


*pokaz tańca Michaela Jacksona ;)


*mężczyzna w stroju Borata (po prawej) - niestety nie pozwolili zdjąć mu spodni na scenie - zrobił to później na dyskotece


*teatr 


*uliczna wystawa obrazów - targ




 *wieczór dominikański, drinki w świeżych kokosach


*wieczorna muzyka na żywo w amfiteatrze

 
 *nauka robienia sushi

Wieczorami startowała też dyskoteka, która gromadziła ludzi z całego resortu. Co prawda leciała muzyka głównie lokalna, ale nie przeszkadzało nam to w świetnej zabawie. Już pierwszego wieczoru poznaliśmy świetne rodzeństwo z Kanady - Olivię i Maxa ( z polskimi korzeniami )  z którymi wspólnie podbiliśmy parkiet ;)







 *ciężkie powroty po imprezie ;)

Promienie słoneczne przenoszone przez wiatr opalały nawet w cieniu. Praktycznie wcale celowo się nie opalałam a wróciłam ciemna jak po tygodniu w Egipcie. Wystarczyło przejść od leżaka do baru żeby złapało. Mimo, że opalam się przeważnie od razu na brązowo to tutaj słońce było tak mocne, że 2 razy zeszła mi skóra z czoła i poważnie zaczerwieniły mi się ramiona już po pierwszym dniu. Używaliśmy FILTRA 50! B. ze swoją jasną karnacją po 3 dniu nie ściągał już prawie t-shirtu w obawie o poparzenia.


Strasznie żałowaliśmy, że było tam tak mało zwierząt. Nie wiemy czy to kwestia zamkniętego kurortu czy po prostu tego rejonu, ale oprócz kilku ptaków, jaszczurek i zwierzątek (małpy, iguany) noszonych na plaży w celu zrobienia zdjęcia za dolara spotkaliśmy tylko kilka kotów.


W tym tą mamę z maluszkiem, który wyglądał jak świnka morska :)



Na 13 lutego wykupiliśmy sobie jedną wycieczkę z ITAKI. Stwierdziliśmy, że taki walentynkowy prezencik będzie idealny. Mimo, że kwota za wycieczkę była kosmiczna to zachęciła nas dobra reklama SAONY jako "najpiękniejszej wyspy Karaibów".


Kto by nie chciał zobaczyć, skoro najpiękniejsza?

Pierwszy raz spotkaliśmy się z sytuacją, że ITAKA nie pozwalała na zakupu wycieczki w złotówkach... Zapłaciliśmy więc kartą, ale dodatkowe koszta przewalutowania nas nie ominęły.
No trudno. Wycieczka miała być na prawdę czadowa, all inclusive podczas całego jej trwania, niesamowite widoki itp. itd.
Widzieliśmy z wielu źródeł, że kupno wycieczki u lokalnego touroperatora czy w budce na plaży będzie o połowę tańsze, ale wygoda i "pewność" wycieczki zadecydowały, że kupiliśmy od ITAKI.
I tutaj już będąc po wyjeździe wiemy, że jednak było ZBYT DROGO i polecamy kupić gdzie indziej. To znaczy cena nie przełożyła się na ilość miejsc, które widzieliśmy.
 Rok temu jak byliśmy w TAJLANDII również kupiliśmy wycieczkę, również w ITACE - zapłaciliśmy o połowę mniej a zobaczyliśmy 3 razy tyle, mieliśmy przewodnika, dużo się dowiedzieliśmy. Dlatego kupując wycieczkę za dużo większe pieniądze spodziewaliśmy się o wiele wiele więcej.
Na moje nieszczęście dzień przed wyjazdem na wycieczkę czymś się lekko zatrułam i chcąc być ostrożna żeby czuć się dobrze na tym wyjeździe to nie skorzystałam prawie wcale z picia i jedzenia - a  z tego powodu tym bardziej jestem zła, że tyle kasy za nią zapłaciliśmy.

Może zbyt wiele oczekiwaliśmy i dlatego się LEKKO zawiedliśmy.

Ale od początku:

Ruszyliśmy autokarem z pod hotelu około 6.30 rano.

Mieliśmy godzinę drogi do Altos de Chavon.
Według google to: "Centrum kultury w odrestaurowanej śródziemnomorskiej osadzie z XVI wieku, z muzeum i amfiteatrem".
W praktyce: sztucznie utworzone miasteczko w klimacie Toskanii - na zlecenie miliardera - Charlesa Bluhdorna, jako prezent dla córki, która była zakochana właśnie w tej włoskiej krainie.





















Zobaczyliśmy tam zabudowania z koralowej skały wapiennej i kamienia. Wszędzie piękne drzewa, kwiaty i brukowane uliczki. Z góry podziwiać mogliśmy także wąwóz i rzekę Rio Chavon. Tutaj powstawały plenerowe sceny takich filmów jak „Czas Apokalipsy” czy „Rambo”.






W centralnej części miasteczka zachwyca malutki kościółek Św. Stanisława Kostki - polski akcent.






 W wiosce znajduje się też AMFITEATR mogący pomieścić 5 tys. osób jednocześnie, którego otwarcie świętowano w 1982r. Na jego scenie dają występy gwiazdy pop kultury, tej miary co Frank Sinatra, Santana, Julio Iglesias, Andrea Bocelli.






Odwiedzić można też kilka kawiarenek, sklepików, muzeum archeologiczne itp.

Oprócz części stricte turystycznej miasteczko to jest rajem BOGATYCH i SŁAWNYCH. Wiele gwiazd ma w okolicy swoje rezydencje w których mieszka lub wypoczywa (m.in.  Beyonce).
Spędziliśmy tam około godziny. Niestety słońce wyszło dopiero kiedy odjeżdżaliśmy i zdjęcia nie oddają w pełni uroku tego miejsca.

Dalej autokarem przejechaliśmy do "portu" w miejscowości Bayahibe. W praktyce był to wydzielony brzeg Morza Karaibskiego z "zaparkowanymi" turystycznymi łodziami i całą masą ZBYT nachalnych tubylców chcących sprzedać SUWENIRY.  




Zapakowaliśmy się do SPEED BOAT (czyli BARDZO szybkiej łodzi motorowej). Z naszych doświadczeń z TAJLANDII pamiętaliśmy, że te łodzie mają POWER i pędzą jak szalone, ale tym razem trafiliśmy na jeszcze mocniejszy MODEL. Mieliśmy nadzieję na piękny filmik z tego "rejsu" a w praktyce modliliśmy się, żeby nie zgubić plecaka czy czapki (musiałam całą drogę trzymać ją rekami!), bo pędziliśmy z ogromną prędkością, wiał wielki wiatr i tak wysoko skakaliśmy na falach, że nie było mowy o wyciąganiu telefonu (chociaż B.zaryzykował na kilka sekund żeby nagrać krótki filmik). Ale było SUPER! Ubawiliśmy się ;)


Po około 15 minutach dopłynęliśmy do PRZEPIĘKNEGO miejsca zwanego "Piscina Natural La Catalina Cabrera" czyli innymi słowami NATURALNY BASEN na "wypłyceniu" Morza Karaibskiego.


*wszystkie zdjęcia są bez filtrów, specjalnie żeby pokazać miejsca jak najbardziej naturalnie i realistycznie

Wysiedliśmy z łodzi prosto do wody, która sięgała do połowy brzucha. Jej kolor był nie do opisania, zdjęcia tego w pełni nie oddają. Pod stopami czuć było tylko gładki jak mąka piaseczek. Od razu ruszyliśmy na poszukiwania ROZGWIAZD. Trwało to dłuższą chwilę, ale UDAŁO SIĘ i mam swoje wymarzone zdjęcie ;)






*ważne żeby nie wyciągać rozgwiazd z wody na dłużej niż kilka sekund, bo umrą

Mieliśmy tam trochę czasu na relaks i napicie się RUMU stojąc w krystalicznym i ciepłym Morzu Karaibskim.
Czy tak wygląda raj? ;)



Znów wsiedliśmy na łódź i płynęliśmy kolejne 10-15 minut.
To co ukazało się naszym oczom dopiero można nazwać RAJEM.

Mimo, że wiele widzi się katalogów reklamowych rajskich miejsc to nic nie opisze uczucia kiedy widzi się to na własne oczy.
Brzeg wysypy SAONY do której dopłynęliśmy wyglądał PRZECUDOWNIE. Chyba tak właśnie wyobrażałam sobie KARAIBY.
Biel drobnego piasku, który łączył się z przejrzystą, turkusową wodą morza i zieleń pięknych palm Parku Narodowego Del Este....







Wysiedliśmy z łodzi i przeszliśmy na drugą stronę wyspy gdzie czekał na nas obiad.
Poczęstowano nas grillowaną LANGUSTYNKĄ i szampanem a to wszystko z widokiem na morze w cieniu wielkich palm.
 Uczucie nie do opisania.




*krab albinos - jedyny jakiego widzieliśmy







Na wyspie mieliśmy również zapewniony open bar, leżaki i przede wszystkim piękne widoki.

Zrobiliśmy sporo zdjęć i nagraliśmy filmiki. Później nadeszła pora na kąpiel w morzu.

















Mimo, że piszę tu o cudownych krajobrazach i uczuciach to wciąż uważam, że za wycieczkę przepłaciliśmy - żeby nie było wątpliwości ;) Nie chodziło mi tutaj konkretnie o to, że nie podobały nam się miejsca w które popłynęliśmy tylko że było tych miejsc stosunkowo mało w przełożeniu na CENĘ.

Saona (czyli wyspa na której się znajdowaliśmy) zrobiła wrażenie, bez wątpienia, ale chyba nie AŻ takie jakie oczekiwaliśmy od NAJPIĘKNIEJSZEJ wysypy KARAIBÓW.  Po stronie na której plażowaliśmy sama plaża była dość szeroka, ale znajdowało się na niej sporo glonów i części rafy, które kaleczyły stopy.





Co do rafy -  koralowce były, owszem. Natomiast całkowicie zaskoczył nas brak jakiejkolwiek flory i fauny w morzu i oceanie. Ani przy hotelu ani na wyspie nie dostrzegliśmy w wodzie ani jednej rybki czy innego stworzenia, zero roślinek. Zdziwiło nas to, bo na wyjazd kupiliśmy specjalnie sprzęt do snorkowania w nadzieją na piękne widoki. 
Rafy oczywiście są na Dominikanie i to podobno piękne! Są nawet specjalne wycieczki do podwodnego muzeum rafy. My niestety trafiliśmy na miejsca gdzie pod wodą było wielkie NIC.





W głębszej części morza uderzyć można się było też o kamienie/skały. Bezpieczne wejście do morza było tylko w kilku miejscach mimo, że brzeg ciągnął się na oko kilkoma kilometrami. Dla porównania na plaży przy hotelu dno było bez skazy.

Wiadomo, trzeba trochę ponarzekać żeby nie było zbyt kolorowo ;)  Ale cała reszta była bez zarzutu, powyginane palmy, kolor morza, słońce i przede wszystkim to poczucie beztroski, które nam towarzyszyło.
Spędziliśmy na wyspie 3 godziny. Nasze powiedzonko z wycieczki brzmiało:
 "Tu jest tak jakby rajsko!"





Mieliśmy  zakończyć wycieczkę wracając całą grupą wielkim KATAMARANEM na którym RUM miał lać się litrami a my mieliśmy tańczyć w rytm karaibskich rytmów i świetnie się bawić.
Niestety chwilę przed opuszczeniem wyspy zobaczyliśmy kawałek od nas wielkie zbiegowisko na plaży. Około 300 gapiów stało na brzegu i patrzyło w stronę morza. Podpłynęła jakaś łódź, widzieliśmy zamieszanie. Chwilę potem dowiedzieliśmy się, że jeden mężczyzna z naszej wycieczki prawdopodobnie się UTOPIŁ.
Reanimacja trwała około 20 minut po czym przetransportowano go do szpitala. Byliśmy dobrej myśli, ale jednocześnie jesteśmy realistami... Mężczyzna tyle czasy był nieprzytomny, na wyspie nie było odpowiedniego sprzętu medycznego a do szpitala było około godziny drogi morzem - przy dobrych warunkach. Był na Dominikanie na wakacjach z żoną i 6 przyjaciół. Nie wiadomo do końca co się stało, ale powrót katamaranem nie wyglądał tak jak zakładał plan wycieczki.
Oczywiście każdy to rozumiał, mamy uczucia i empatię. Siedzieliśmy z B. z nogami wystawionymi za łódź i kontemplowaliśmy patrząc w dal. Mimo wszystko 2,5 h na katamaranie było dla nas bardzo przyjemne i odpoczęliśmy na nim po całym dniu wrażeń.
I po raz kolejny powtarzam - było warto być na tej wycieczce i nie żałujemy, ale CENA była zbyt wysoka. Itako - popraw się.


*żegnamy Saonę




*powrót katamaranem






*zmęczony B. po wycieczce 

Podczas wycieczki rezydentka opowiedziała nam wiele ciekawostek o kraju, ale szczególnie w pamięć zapadły nam fakty o tutejszym ruchu samochodowym.

Na wstępie dostaliśmy informację, że "mamy szczęście, bo nasz dzisiejszy kierowca autobusu ma prawo jazdy - a to nie często się zdarza" ;)  Drogówka na Dominikanie jest dość wyrozumiała. Nie ma tu problemu żeby jeździć bez dokumentu. Umiejętności jazdy przekazywane są przez ojca, dziadka, brata, sąsiada, nie trzeba zdawać egzaminów. Co więcej nie ma problemu żeby wsiąść do samochodu pod wpływem alkoholu... Ważne jest tylko, żeby jechać wolno i włączyć światła awaryjne - sygnalizując innym, że zachowania kierowcy za kółkiem mogą być niespodziewane, bo jest "pod wpływem".  Jest sporo wypadków, ale nie zawsze alkohol jest ich przyczyną. Rezydentka uprzedziła, że jeździ się ciężko - mało zasad ruchu jest przestrzeganych. Po tych informacjach podwójnie cieszyliśmy się, że jednak nie jesteśmy w kraju na własną rękę i nie wypożyczyliśmy samochodu. Sieć połączeń autobusowych też właściwie nie istnieje. Taksówki są bardzo drogie.

Inna ciekawostką jest to, że na Dominikanie właściwie ciężko znaleźć MIASTA. Oprócz stolicy - Santo Domingo, które zajmuje dużą powierzchnię - spotkać tu można jedynie swojego rodzaju OSADY (czyli kilka domów, ze 2 sklepy i nic poza tym) oddalone od siebie po kilka/kilkadziesiąt kilometrów. Dlatego też podróżowanie na własną rękę w celu zwiedzania mija się odrobinę z celem. To co najpiękniejszego kraj ma do zaoferowania zobaczymy w większości na wycieczkach z biurami. Nie zniechęcam do podróży we własnym zakresie, ale z tego co wywnioskowaliśmy na pewno jest to dość trudne i drogie.


14 lutego - w WALENTYNKI - hotel bardzo się postarał żeby wprowadzić wszystkich w romantyczny nastrój. Od rana widać było pracowników poubieranych w czerwone stroje, niektórzy w przebraniu amorków. Przystrojone były restauracje i lobby. Osobiście unikamy aż tak przesłodzonych klimatów, ale na WAKACJACH sprawiało nam to przyjemność (nie większą niż 28 stopni w lutym, ale też :D ). Z tej okazji przygotowane były też specjalne drinki, wieczorny koncert z miłosnymi balladami itp. Nie muszę chyba tłumaczyć, że sam ten WYJAZD był najcudowniejszym prezentem jaki mogliśmy sobie wymarzyć także nic więcej nam z tym dniu nie było potrzeba - wypoczywaliśmy nad brzegiem oceanu popijając drinki i ciesząc się sobą.








*walentynki na Dominikanie, czego chcieć więcej? ;)















15 lutego - IT'S MY BIRTHDAY! :)


I tak cały dzień, chodziłam z uśmiechniętą MORDKĄ i stwierdzam, że to były najlepsze 26 urodziny jakie mogłam sobie wymarzyć. W końcu niecodziennie spędza się urodziny na KARAIBACH ;)
B. robił sobie ze mnie żarty i gdziekolwiek nie poszliśmy i co się nie działo - stwierdzał, że on to załatwił z okazji mojego święta. Poszliśmy do restauracji - mówił, że to z okazji urodzin dziś pizza z krewetkami, dostałam ładnego drinka w barze - uważał, że to on mi takiego zamówił, poszliśmy na pokaz tańca dominikańskiego - mówił, że specjalnie dla mnie zorganizowali, podobnie z występem magicznym który obejrzeliśmy tego dnia. Zabrał mnie na mini golfa - na urodziny, wygrałam w cymbergaja - bo to z okazji urodzin maszyna mi pomagała, tego wieczoru rozdawali drinki w świeżym kokosie - też specjalnie dla mnie... i tak dalej i tak dalej. Generalnie mnóstwo żartów sytuacyjnych, które sprawiły, że ten dzień był niesamowicie przyjemny. Do tego mnóstwo życzeń płynących od znajomych i rodziny! Jeszcze raz Wam dziękuję :)


*szampan do śniadania ;)


*drink w kokosie

 *magic show


*iguana






*wieczór dominikański


*radość na plaży


*opalone ryjki


*relaks na hamaku 

Mimo, że każdy dzień był podobny to jednocześnie wyjątkowy. Codziennie odkrywaliśmy coś nowego i mieliśmy mnóstwo czasu dla siebie w rajskich warunkach.
I ominęły nas 2 tygodnie zimy hihih :)




*lobby (jedno z 7 ;) )

















Podsumowując?

Czy wrócimy na DOMINIKANĘ?
Myślę, że wrócimy. Może nie w to samo miejsce, bo zbyt wiele jest do zobaczenia, ale na pewno gdzieś w pobliżu.
NA PEWNO wrócimy na KARAIBY, jest mnóstwo wysp, które nas zainteresowały i warto  zrobić sobie dłuższe wakacje i podróżować między nimi żeby każdorazowo nie latać po 11 godzin.
Dominikana nie jest tania, to prawda. Ale myślę, że warta swojej ceny i właśnie dlatego taka warta, bo wciąż nie tak łatwo dostępna i nie tak bardzo jeszcze przereklamowana. Myślę, że to kwestia kilku lat kiedy stanie się bardziej skomercjalizowana i straci trochę swoją wartość, ale póki co WARTO.

Żałujemy tylko, że tak ciężko jest tutaj o podróżowanie na własną rękę. Da się - oczywiście, wszędzie się da, tylko już nie tak komfortowo i tanio jak my byśmy tego chcieli. 


Co prawda - podobnie jak w Tajlandii - ostatnie 2 dni pobytu tęskniliśmy już za swoim łóżkiem, kociakami i naszą codziennością - którą uwielbiamy ;)  Nie zmienia to faktu, że po kilku mroźnych wciąż dniach w naszym kraju chętnie byśmy wrócili na słoneczną plażę! Tak czy tak ze względu na tak długo lot nie opłaca się lecieć na Karaiby na tydzień - bo 3 dni to tak na prawdę podróż, dlatego te 11-12 dni wydaje nam się być optymalne. Chyba, że ktoś mocno nastawi się na zwiedzanie, wtedy na pewno warto zostać dłużej.


Albo się tam przeprowadzić na stałe - musimy to rozważyć ;)

Obiecaliśmy sobie, że do wesela (października) odpuścimy sobie wyjazdy, ale od kilku dni odświeżam strony z lotami...  ;)


Dziękujemy!


leszcze - w - podróży



małe filmowe podsumowanie:





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

KORFU - MAY - 2018 (KANONI - SIDARI - PALEOKASTRITSA-BENITES)

CYPR - MARZEC 2018 (LARNAKA - AYIA NAPA - NIKOZJA)