TAJLANDIA - PHUKET - GRUDZIEŃ 2017
Latami z
tyłu głowy siedział mi pomysł stworzenia bloga podróżniczego, ale za każdym
razem odkładałam to na później. Myślę, że ten pierwszy wspólny zagraniczny
wyjazd to dobry moment aby zacząć tą przygodę ;)
TAJLANDIA
Jeśli
ktoś zapyta mnie o Tajlandię - na początek odpowiem w tych kilku krótkich
zdaniach.
Mianowicie:
1. Tajlandia, którą widzisz na pocztówkach i grafikach internetowych nie ma
prawie nic wspólnego z rzeczywistością.
2. Hasłem przewodnim wyjazdu do tego kraju może zostać "Nie daj się
zabić.".
3. Jedzenie tajskie jest specyficzne, nie każdemu musi smakować.
Ale
przede wszystkim powiem, że to miejsce na ziemi, które koniecznie musisz
zobaczyć na własne oczy i nie da się go poznać będąc tam tydzień, 2 czy 3 na
wakacjach.
Czy wrócę? Życie pokaże. Jeśli sytuacja finansowa i czas na to pozwolą to
chętnie, ale póki co cały świat czeka na naszą wizytę a powrót do Tajlandii nie
jest priorytetem.
*prawie wszystkie zdjęcia umyślnie dodałam bez
filtrów aby pokazać jak najbardziej realistycznie miejsca w których byliśmy
JAK TO SIĘ STAŁO?
Latem nie
mieliśmy czasu na urlop, bo zajmowaliśmy się remontem mieszkania aby wspólnie
zamieszkać. Kiedy jednak wszystko było już ustabilizowane a za oknami zaczęło
się robić szaro, ponuro i zimno to z początkiem listopada zaczęliśmy
zastanawiać się nad zimowym wyjazdem do jakiegoś egzotycznego kraju. U mnie
było krucho z kasą, ale B. uparł się, że stawia, to czemu miałam nie korzystać?
:D
Ostatecznie
wahania były między Dominikaną, Kubą, Sri Lanką lub Tajlandią.
Po wielu wieczorach rozmyślania dokonaliśmy tego trudnego wyboru i padło na
Tajlandię. Co nas przekonało? Przede wszystkim fakt, że nie chcieliśmy spędzić
2 tygodni na leżeniu do góry brzuchami na plaży, zależało nam aby
"coś" zobaczyć. Początkowo był pomysł wylotu do Bangkoku na 2-3 dni,
następnie na południe gdzie są ładne plaże. Niestety ze stolicy na Phuket lub
Krabi to odległość około 700km. Kolejny przelot to kolejne pieniądze a my
chcieliśmy zamknąć się w określonym budżecie. Padło więc na Phuket. To
największa wyspa Tajlandii - połączona z częścią kontynentalną mostem.
Wyjazd mieliśmy zrobić całkowicie na własną rękę. Byłam już zarejestrowana na
stronie z biletami Quatar Airways i o krok od kliknięcia "kup".
Wybraliśmy hotel i wstępnie zarezerwowaliśmy go na bookingu. Jednak tego dnia
dostaliśmy bardzo dobą ofertę Itaki z biura podróży (wycieczka, którą
obserwowaliśmy staniała na moment o ponad 2tys. od osoby!!). Po szybkim przekalkulowaniu
wszystkich kosztów okazało się, że kwota wyjazdu na własną rękę i ta z biura
wyszły prawie identycznie z czego z biurem mieliśmy jeszcze w pakiecie
ubezpieczenie i opiekę rezydenta oraz śniadania w hotelu. Zdecydowaliśmy się na
wygodę.
Mimo, że
lot z Chopina mieliśmy dopiero o godzinie 13.20 musieliśmy stawić się na
lotnisku już o 10.20 (3 godziny przed wylotem). Co za tym idzie z domu
wyszliśmy już o 8.15, bo pociąg lotniskowy odjeżdżał o 8.30.
Odprawa
poszła szybko i sprawnie. Załatwiliśmy sobie (najlepsze!) miejsca w samolocie -
boeingu A330- na samym końcu dzięki czemu mieliśmy podwójne a nie potrójne
siedzenie i brak głów za sobą ;)
Lot? Bez
turbulencji, 2 posiłki, ekran multimedialny z filmami i muzyką, poduszki
podróżne, kocyk i daliśmy radę bez większego marudzenia.
Czas w Tajlandii to +6h. Jednym słowem
zjadło nam noc. Na lotnisku w Krabi byliśmy koło 6 rano czasu lokalnego. Po
wyjściu z samolotu buchnęło w nas gorąco chociaż niebo było zachmurzone i
delikatnie kropił deszcz.
Lotnisko małe. Porównywalne do naszego Modlina, tylko
dużo bardziej prymitywne. Koszmar zaczął się podczas paszportówki...
Rzekomo na lotnisku padł system i wszystko odbywało się ręcznie. Ponad 300
pasażerów naszego samolotu, do tego 2 samoloty ruskich i chińczyków a przy tym
zaledwie 2 czy 3 czynne okienka odprawy. Klimatyzacja prawie nie działała,
ruscy wpychali się w kolejki i zrywali taśmy. Spędziliśmy tam około 3 godzin,
klnąc i stojąc jak szprotki. Wiem, że na to lotnisko nigdy nie wrócę.
Kiedy udało nam się wydostać z tego koszmarnego
miejsca czekał nas przejazd około 180km na południe Phuket do naszego hotelu.
Chociaż busik był klimatyzowany, brakowało miejsca na nogi.
Zaczęło się robić widno. Lotnisko zrobiło na nas
koszmarne pierwsze wrażenie, ale samo Krabi zza okna wyglądało magicznie.
Wzdłuż drogi ciągnęły się lasy i różne formy olbrzymich skał wapiennych.
Do hotelu dojechaliśmy 1 grudnia około godziny 12.
Wtedy byliśmy już zdecydowanie padnięci i potrzebowaliśmy prysznica. Miła Pani
z recepcji powitała nas tajskim "Sałdiii ka" i
uświadomiła, że doba zaczyna się od godziny 14, więc sobie jeszcze trochę
poczekamy.
Nie mieliśmy nawet siły się denerwować. Zostawiliśmy
walizki i poszliśmy tylko kupić coś do picia do pobliskiego sklepu. Później
cierpliwie czekaliśmy w hotelowej recepcji.
Hotel miał lokalną kategorię 3,5 gwiazdki. Nie był
brzydki, ale też nie zachwycał. Styl niby tajski, ale jak dla mnie bardziej
kiczowaty.
Po wciśnięciu w paszport pokaźnego napiwku i prośby o
ładny pokój dostaliśmy uśmiech od recepcjonistki i odpowiedź "wszystkie
są ładne" ;)
Czy był ładny? Raczej typowy, standardowy. Co prawda jak na kurort ponad 300 pokojowy to mieliśmy wszędzie blisko, widok z dużego balkonu na basen i ogród zamiast parking, więc może coś to dało.
Czy był ładny? Raczej typowy, standardowy. Co prawda jak na kurort ponad 300 pokojowy to mieliśmy wszędzie blisko, widok z dużego balkonu na basen i ogród zamiast parking, więc może coś to dało.
Ważne, że było czysto, łazienka przestronna, łóżko
mieliśmy wielkie a klima chłodziła jak trzeba. Wiedzieliśmy, że dużo czasu w
tym pokoju i tak nie spędzimy, bo planów mieliśmy mnóstwo.
Mimo braku snu podczas podróży trwającej łącznie ponad
24 godziny mieliśmy mnóstwo energii po orzeźwiającym prysznicu. Odświeżeni,
narzuciliśmy krótkie spodenki i ruszyliśmy zapoznać się okolicą.
Przed wyjazdem dokładnie studiowaliśmy mapę Phuket,
zaplanowaliśmy, które miejsca odwiedzimy.
Okazało się, że hotel znajduje się w genialnym
miejscu. 100 metrów od hotelu mieliśmy sławetny w całej Tajlandii market
sieciówki 7/11 (jest ich w samym Bangkoku więcej niż wszystkich żabek w Polsce
a ich łączna ilość na świecie jest podobno większa niż liczba McDonaldów :D ) .
Mają tam wszystkie niezbędne produkty, od przyborów kosmetycznych, jedzenia wszelkiego rodzaju, napojów, świeżej kawy, po karty do telefonu, elektronikę i czego tylko dusza zapragnie.
Mają tam wszystkie niezbędne produkty, od przyborów kosmetycznych, jedzenia wszelkiego rodzaju, napojów, świeżej kawy, po karty do telefonu, elektronikę i czego tylko dusza zapragnie.
Tego wieczoru nogi poniosły nas aż do odległej około
4km plaży Karon Beach na północ od naszego hotelu.
Nie była to jednak łatwa podróż. Szliśmy uliczkami miasta. W Tajlandii
obowiązuje ruch lewostronny. Ulice to istny chaos. Jak dowiedzieliśmy się od
Mr. Tonga – naszego taksówkarza – istnieje niepisane prawo "Ten ma
pierwszeństwo kto jest większy". Chodzi tu o hierarchię : autobus>samochód
terenowy> osobówka> skuter> pieszy. Z czego pieszy jest tu
prawie nic nie znaczący i warto mieć z tyłu głowy hasło przewodnie "Nie
daj się zabić".
Pojazdy jeżdżą jak chcą a chodników jest bardzo niewiele. Przeważnie chodzi się wąskim poboczem drogi (które nie jest z resztą oddzielone linią), przechodzi się przez różne murki, omija stragany, wchodzi do restauracji, przechodzi przez hotelowy parking, znów kawałek poboczem, po wątpliwej jakości kratkach zabezpieczających odpływy itp. Generalnie nie polecam spacerowania z oczami w chmurach lub telefonie, bo gleba gwarantowana ;) Do tego z każdej strony "zawodowi handlarze" z lokalnych sklepów i bazarów.
Pojazdy jeżdżą jak chcą a chodników jest bardzo niewiele. Przeważnie chodzi się wąskim poboczem drogi (które nie jest z resztą oddzielone linią), przechodzi się przez różne murki, omija stragany, wchodzi do restauracji, przechodzi przez hotelowy parking, znów kawałek poboczem, po wątpliwej jakości kratkach zabezpieczających odpływy itp. Generalnie nie polecam spacerowania z oczami w chmurach lub telefonie, bo gleba gwarantowana ;) Do tego z każdej strony "zawodowi handlarze" z lokalnych sklepów i bazarów.
Czy przypadkiem nie potrzebujesz masażu?
A może garnitur dla pana?
Przyjacielu zobacz co mam dla Ciebie, najlepsze towary.
Dzień dobry, jak się masz?
Chodź, zobacz, coś Ci pokaże.
Skąd jesteście?
Jeśli podróżowaliście do krajów arabskich to doskonale
wiecie o czym mowa i macie świadomość, że kulturalnie, ale trzeba to ignorować,
bo inaczej nie macie życia. Idzie do tego z resztą przywyknąć.
Zawodowi handlarze wiedzą doskonale kto jest pierwsze dni na wakacjach (
głównie po opaleniźnie lub jej braku albo sposobie poruszania się po okolicy ;)
) i kto już miał styczność z ulicznymi zaczepkami a kto jest tak zwanym
świeżakiem i łatwo go zmanipulować.
B. słynie ze swojej empatii i kulturalnie chciał z każdym rozmawiać, ale
musiałam go za to opieprzać bo nie przeszlibyśmy 200 metrów w 3 godziny przy
takim natężeniu i natrętności sprzedawców.
Tego dnia już zdążyliśmy zauważyć
jak mocno te tereny są już skomercjalizowane i dostosowane do turystów. Witryny
restauracji to w większości "International food", "Kebab",
"Pizza".
A gdzie to TAJSKIE ŻARCIE?!
Mimo, że nie wybraliśmy części wyspy
tak mocno rozsławionej jak PATONG - czyli istne Tajskie
Władysławowo (o tym później) to nawet ta mało znana część wyspy stawała się
mocno turystyczna i zatracała swoją pierwotną formę.
Zmiana klimatu, 'jet lag' po podróży sprawiały, że
wcale nie byliśmy głodni. Ale z rozsądku i ciekawości zmusiliśmy się do zakupu
porcji sławetnego tajskiego PAD THAI w jednej z ulicznych restauracji.
Smażony makaron z jajkiem, warzywami i owocami morza, do tego sok z limonki,
prażona cebulka, chilli, spora porcja za 100 TBH czyli około 10zł. Zabraliśmy
pudełko do hotelu i zmęczeni jedliśmy pałeczkami na łóżku. Po pierwszym kęsie
żałowaliśmy, że nie wzięliśmy 2 opakowań, bo było pyszne, ale byliśmy jednak już
zbyt padnięci żeby wychodzić z pokoju.
DZIEŃ II
Nie bez powodu kiedy ktoś pyta mnie jak się udał
wypoczynek odpowiadam, że ja nie byłam na wypoczynku ;) Wyciskaliśmy z każdego
dnia ile tylko się dało, wstawaliśmy wcześnie żeby nie tracić dnia, kładliśmy
się późno, robiliśmy po 10-15 km dziennie, do tego non stop temperatura 30
stopni i ogromna wilgoć. To dawało człowiekowi w kość. Oczywiście w
pozytywnym znaczeniu ;)
Dlatego też dnia drugiego wstaliśmy wcześnie rano.
Zaspana poszłam do łazienki i chciałam przemyć twarz tonikiem. Chwyciłam za
paczkę wacików gdy nagle coś czarnego na oko posiadającego około 7cm przebiegło
wzdłuż półki i schowało się za dezodorantem B.
Z piskiem wybiegłam z łazienki. B. spojrzał na mnie przerażony nie widząc co
się dzieje. Oboje brzydzimy się takich dziwnych stworzeń dlatego wiedziałam, że
będzie zachwycony faktem, że musi unicestwić potwora.
Dzielnie złapał swojego klapka i ruszył na polowanie. Bestia była szybka!
Ogłuszyliśmy ją wiec lakierem do włosów, wtedy dopiero udało się ubić.
Paskudny, ogromny chrabąszcz!
Dla wyjaśnienia wspomnę, że to była 1 z dwóch sytuacji kiedy spotkaliśmy to
dziwne żyjątko z naszym pokoju. Oprócz tych paskudów i komarów nie było żadnego
robactwa - chociaż byliśmy nastawieni na najgorsze w tym kraju.
Reszta poranka przebywała spokojnie. Wybraliśmy się na
hotelowe śniadanie, które mieliśmy w cenie. Tak jak się spodziewaliśmy typowo
masowe i europejskie jak w większości ofert all inclusive. Dlatego ogromnie
cieszyliśmy się, że wybraliśmy opcję jedynie ze śniadaniami.
Wybór był spory, typowo różnego rodzaju pieczywa, płatki śniadaniowe, owoce,
warzywa, sosy, jakieś zupy, ze 2 rodzaje makaronu, ryżu, wędliny, jogurty, na
świeżo robione jajka sadzone i omlety, pancakes. Ale wszystko to smakowało tak jak
wszędzie- czyli w efekcie NIJAK.
B. łapał zawsze świeżo opiekane tosty z jakimiś
dodatkami i owoce, które fakt faktem były przepyszne! Ja próbowałam każdego
dnia coś innego licząc na pozytywne zaskoczenie, ale się nie doczekałam ;) Nie
zmieniało to faktu, że po śniadaniu do późnego popołudnia byliśmy najedzeni. Po
śniadaniu wskoczyliśmy w stroje kąpielowe i ruszyliśmy na plażę.
Idąc w
lewo lub w prawo dochodziliśmy w 10 minut do najbliżej plaży Kata Beach.
Długa - około 4 km, piaszczysta, bardzo szeroka podczas odpływu. Czystość plaż
na wyspie pozostawia niestety wiele do życzenia.
Są to plaże publiczne, a turyści potrafią być beznadziejni pozostawiając po sobie syf. Południowa część plaży była dość gęsto oblegana przez turystów. Natomiast północna - prawie wcale, dlatego od razu sobie ją upodobaliśmy.
Są to plaże publiczne, a turyści potrafią być beznadziejni pozostawiając po sobie syf. Południowa część plaży była dość gęsto oblegana przez turystów. Natomiast północna - prawie wcale, dlatego od razu sobie ją upodobaliśmy.
Znaleźliśmy
miejsce idealne na pierwsze wspólne zdjęcie z wyjazdu.
Kilka dużych kamieni i
wywrócone drzewo to wszystko zanurzone w morzu. Mimo gęstych chmur odczuwaliśmy
temperaturę w okolicach 30 stopni. B. zignorował moje słowa "słońce za
chmurami też opala" i już po pierwszym dniu miał zaczerwienione
ramiona ze względu na swoją jasną karnację.
Ukojenie dawała morska woda. Chociaż jej temperatura zbliżona była do tej,
która panowała na lądzie.
Nie jesteśmy typem ludzi, którzy potrafią leżeć
godzinami na plaży więc po morskiej kąpieli i sesji zdjęciowej wróciliśmy
okrężną drogą przez miasto do hotelu.
Szybkie odświeżenie i już realizowaliśmy dalej swój
plan. Ruszyliśmy w poszukiwaniu najlepszej ceny za transport do stolicy
wyspy Phuket Town ze starym miastem.
Po małym wywiadzie wśród okolicznych przewoźników
okazało się, że ceny TUK-TUKów przewożących w odkrytych pojazdach większą ilość
osób są identyczne jak koszt wygodnej, klimatyzowanej taksówki. Włączyliśmy
tryb negocjacji i ostatecznie po przejściu 3 km znaleźliśmy odpowiadającą nam
cenę u Pana Tonga.
Jak się późnej okazało, nie był on tak wspaniałomyślny
bez powodu. Po prostu kończył pracę i mieszkał w miejscu do którego nas wiózł -
dlatego kurs w jedną stronę mu się opłacił a my byliśmy zadowoleni z ceny.
Zapłaciliśmy 400 bathów czyli około 40zł za przejazd około 15km po krętych
drogach pod górę.
Stolica na pierwszy rzut oka różniła się od typowo
turystycznych dzielnic. Widać tu było dużo więcej lokalnych restauracji w
których stołowali się miejscowi, warsztaty samochodowe, szklarzy, małe
sklepiki, domy mieszkalne. Ale przede wszystkim panował tu jeszcze większy
bałagan.
Nie da się ukryć, że ulice Tajlandii są brudne. Widoczna jest bieda i wiele prymitywnych rozwiązań budowlanych. Po ulicach szwendają się bezpańskie psy, miejscowi często poubierani są w ubrania kiepskiej jakości i świeżości.
Nie da się ukryć, że ulice Tajlandii są brudne. Widoczna jest bieda i wiele prymitywnych rozwiązań budowlanych. Po ulicach szwendają się bezpańskie psy, miejscowi często poubierani są w ubrania kiepskiej jakości i świeżości.
Co ciekawe mimo tego wszystkiego mają super
samochody! Wszystkie czyste, głównie terenówki.
Jak się później dowiedzieliśmy nowy samochód, który w Polsce kosztowałby około
50-60 tys. w Tajlandii można kupić z salonu za około 30 000 THB czyli 30 tys.
złotych. B. ubolewał, że nie da rady takiego przetransportować do Polski. Ale jak wyjaśnił mi mój kumpel Michał (pozdrawiamy!:D) to wszystko dlatego, że nie trzeba płacić VATu, cła, akcyzy. Gdyby to doliczyć wyszło by nawet drożej niż w naszym salonie.
W miasteczku nie widać wielu obiektów noclegowych. Ta
część wyspy nie ma ładnego wybrzeża dlatego też tak małe jest zagospodarowanie
turystyczne i mała liczba turystów.
Tajlandia to bez wątpienia kraj kontrastów. Obok
uliczki pełnej slamsowych prowizorycznych budynków znajduje się taka z bogato
zdobionymi i zadbanymi, pełna sklepików z neonowymi witrynami.
Przechadzaliśmy się kolejnymi dzielnicami, widzieliśmy
kilka świątyń, robiliśmy zdjęcia aż złapał nas głód. B. wypatrzył na rogu
skrzyżowania bardzo skrzętną, niedużą restaurację w której siedziało kilku
tubylców. Początkowo nie byłam przekonana, ale okazało się to jednym z lepszych
wyborów tego wyjazdu. W tej knajpce zjedliśmy PRZEPYSZNY MAKARON jajeczny,
który wyrabiany był na maszynie na naszych oczach. Za sporą porcję tego
makaronu wraz z krewetkami zapłaciliśmy w przybliżeniu około 6zł.
Po obiedzie zrobiliśmy jeszcze kilka ładnych
kilometrów po mieście. Było tak gorąco, że nawet nie zauważyliśmy kiedy zaczął
padać deszcz. Przyjemnie chłodził i nie przeszkadzał nam w spacerowaniu. Mr.
Tong uprzedził nas, że po 17 w mieście znikają korporacyjne taksówki i pojawia
się tzw. „mafia”, która znacznie zawyża ceny kursów. Nie chcieliśmy ryzykować,
wynegocjowaliśmy cenę z przewoźnikiem i wróciliśmy do naszej dzielnicy Kata
Beach.
Pod wieczór zrobiliśmy zakupy w pobliskim 7/11 i
wybraliśmy się do restauracji ROMANTICA na kolejną przygodę z tajskim
jedzeniem. Po 10 dniach stołowania się raz to w droższej restauracji, raz w
mobilnej ulicznej kuchni – typowym street foodzie – możemy śmiało powiedzieć,
że to drugie nie dość, że dużooooo tańsze to i o niebo lepsze! Wszystko
szykowane na Twoich oczach, na świeżo, takie jak chcesz i ile chcesz a do tego
możliwość negocjacji. Uprzedzę teraz pytanie wszystkich OSTROŻNYCH – NIE,
nie zatruliśmy się ani razu ;) Była lekka obawa co do warunków w
jakich to uliczne żarcie jest wytwarzane, ale zapobiegawczo przez cały wyjazd
braliśmy BACTILAC - to probiotyk przywracający
równowagę flory bakteryjnej, który używałam zawsze przy wyjazdach do krajów
arabskich i nigdy mnie nie zawiódł, szczerze polecam. Na wyjeździe jedliśmy
sporo owoców i piliśmy shake i smothie, nie przytrafiły nam się przykre
przygody żołądkowe.
DZIEŃ III
Dnia trzeciego ruszyliśmy na oddaloną o nas o 2km
plażę Kata Noi. Od razu się w niej zakochaliśmy i
wiedzieliśmy, że będziemy tu wracać. Plaża ta w odróżnieniu od pozostałych
była plażą strzeżoną, zamykaną na noc. Prowadziły na nią strome schody a z obu
stron otulały małe wzgórza, które nadawały jej kameralny, przytulny klimat.
Morze w tym miejscu miało lazurowy kolor, piasek był miękki a fale olbrzymie!
Nie obeszło się bez sesji zdjęciowej a potem szaleliśmy na falach. Jedynym
minusem był brak cienia. Na słońcu dało się wytrzymać maksymalnie 10 minut i
znów musieliśmy wracać do wody. Ramiona B. wyglądały coraz gorzej!
Poprzedniego
dnia wieczorem przewijałam zdjęcia różnych użytkowników Instagrama z Tajlandii
i natknęłam się na przeurocze ujęcia z lemurem. Jak to ja zaczęłam przytulać B.
i prosić żeby też mi takiego załatwił a potem tylko zupkę chińską, jakiś mały
pierścionek z bazarku - aby nie z bursztynem - i może się oświadczać, bo będę
już w pełni szczęśliwa. B. się śmiał i powiedział, że tak zrobi.
Nie jesteście w stanie sobie wyobrazić mojej miny
kiedy taplałam się na brzegu morza a z głębi plaży woła mnie B. a obok niego
stoi gość z LEMUREM na rękach. Był to rzecz jasna czysty
przypadek (albo przeznaczenie ;) ). Po wynegocjowaniu ceny udało się porwać
lemurka na kilka minut i potrzymać go na rękach. Ma takie śmieszne łapki z
paznokciami, które wyglądają jak u dłoni małego dziecka.
Mojej radości nie było końca. 2h na plaży to dla nas
maksimum. Spakowaliśmy ręczniki i ruszyliśmy dalej na południe brzegiem morza.
Zeszliśmy na drugim końcu Kata Noi i wracaliśmy miastem, łapiąc po drodze
jakiegoś street fooda (kawałki kurczaka w marynacie na patyku – były obłędne i
kosztowały 2zł!!!! Na zdjęciu już prawie zjedzony)
Przy
prawie każdym domostwie, sklepie, hotelu, warsztacie zobaczyć można tzw. DOMY
DUCHÓW. Niektórzy turyści mylą je z ołtarzykami Buddy. SALA PHRA
PUM (tak nazywają się po tajsku) to bogato udekorowane, kolorowe
miniaturowe gmachy wyglądające jak świątynie. Taki domek jest swojego rodzaju
kapliczką, która inauguruje każdą budowlę bez względu na jej rozmiar,
przeznaczenie. Kiedy tajowie postanowią wybudować dom, sklep, warsztat,
restauracje to muszą stworzyć ten azyl dla duchów, które mają to miejsce
chronić, są gwarantem jego istnienia i powodzenia.
Rezygnacja z tego obrzędu może doprowadzić do nieszczęść. Mogą być to np. duchy pochodzące z tego miejsca, duchy przodków, które potrzebują swojego miejsca. Tą miniaturową kapliczkę poświęca MNICH. Ołtarzyki przystrajane są kwiatami, świeczkami, figurkami zwierząt, jest tego mnóstwo. Zawsze stoi też coś do picia i jedzenia. Wygląda do momentalnie komicznie kiedy na ołtarzyku stoi otwarta puszka red bulla ze słomką albo kawałek kurczaka ;) Ale oczywiście co kraj/religia to obyczaj. Można wyczytać o nich wiele ciekawych rzeczy, ale pozostawiam to już ciekawskim.
Rezygnacja z tego obrzędu może doprowadzić do nieszczęść. Mogą być to np. duchy pochodzące z tego miejsca, duchy przodków, które potrzebują swojego miejsca. Tą miniaturową kapliczkę poświęca MNICH. Ołtarzyki przystrajane są kwiatami, świeczkami, figurkami zwierząt, jest tego mnóstwo. Zawsze stoi też coś do picia i jedzenia. Wygląda do momentalnie komicznie kiedy na ołtarzyku stoi otwarta puszka red bulla ze słomką albo kawałek kurczaka ;) Ale oczywiście co kraj/religia to obyczaj. Można wyczytać o nich wiele ciekawych rzeczy, ale pozostawiam to już ciekawskim.
Tego dnia
wypożyczyliśmy skuter. 4 dni skutera na własność to koszt
około 100zł, ale można znaleźć taniej. Paliwo jest dostępne wszędzie, w
litrowych butelkach, których koszt to około 3-4zł. Parkujesz obok dowolnego
straganu, płacisz te 30-40THB i miły pan/pani wlewa Ci do baku za pomocą lejka
paliwo.
Jak już wspomniałam wcześniej w Tajlandii obowiązuje
ruch LEWODTRONNY. Początkowo B. był przerażony, że będzie musiał
starać się nas nie zabić. Chociaż wykupiliśmy dodatkowe ubezpieczenie
wiedzieliśmy, że prawo doskonale radzi sobie z turystami i koszty leczenia nie
będą pokryte z ubezpieczenia ze względu na brak międzynarodowego prawa jazdy i
prawa jazdy na motocykle. Ryzyko było, ale jeśli chcieliśmy zobaczyć kawałek
wyspy nie wydając przy tym majątku na taksówkę musieliśmy się z tym liczyć. I
absolutnie nie chodziło tu o jakieś braki w umiejętności jazdy B. tylko faktu,
że z każdej strony czeka na ciebie niebezpieczeństwo na drodze:
1. wszędzie zakręty i to pod strome góry
2. wątpliwej jakości skuter
3. alkohol we krwi innych kierujących (szczególnie turystów)
4. wiele skrzyżowań
5. niepisane prawo dżungli
6. tubylcy nie uznają czerwonego światła
7. ogromna ilość pojazdów na drodze
8. piesi chodzący jak chcą
9. brak chodników
i wiele, wiele innych....
Najgorzej było wyjechać z centrum miasta. Kiedy
ruszyliśmy na południe wyspy trochę wyluzowaliśmy. Zamiast tłumu ludzi,
budynków i straganów z każdej strony otaczała nas dżungla. Wysokie palmy,
zieleń, słonie przy drodze, pagórki z genialnym widokiem na zatokę a do tego
słońce i wiatr we włosach. Cudowne uczucie. Naszym pierwszym przystaniem był
punkt widokowy Kata View Point, który nie zrobił na nas specjalnego
wrażenia i ruszyliśmy dalej na południe do Punktu Promthep Cape.
Punkt widokowy był na wzgórzu, słońce było w zenicie i
paliło niemiłosiernie. Lało się z nas jakby ktoś oblał nas wiadrem wody. Ale
było warto. Widok, który rozpościerał się na cały południowy cypel wyspy był
przepiękny. Zrobiliśmy kilka ujęć i uciekliśmy, bo nie dało się wytrzymać.
Po powrocie do hotelu byliśmy mega głodni.
Postanowiliśmy urządzić sobie piknik na plaży. Dochodziła 18, słońce powoli
zachodziło a na morzu był odpływ. Plaża osłaniała się o dobre 200-300 metrów
względem poranka. W street foodzie przy plaży kupiliśmy sobie grillowane rybne
filety, świeżego kokosa, który idealnie komponował się z przemycaną w butelce
od coli wódką. W Tajlandii jest zakaz zarówno palenia papierosów jak i
spożywania alkoholu na plaży – dlatego ta konspira ;)
Jedliśmy palcami rybę, popijaliśmy procentowym
kokosem, podziwialiśmy piękny zachód słońca siedząc na tajskiej plaży, która
była prawie cała dla nas a to wszystko W GRUDNIU!
No i się stało :D łapy miałam całe w oleju z ryby, przeżuwałam kęs, kiedy B.
odwrócił się do mnie z otwartym pudełeczkiem. Poziom mojej BEZRADNOŚCI można by
porównać wtedy do nieuniknionego widoku spadającego z 10 piętra na twardy beton
najnowszego telefonu. Nie wiedziałam co zrobić, ręce miałam upaćkane, buzie
zapchaną jedzeniem. Ten moment był idealny w swej niedoskonałości, taki NASZ i
bez wątpienia wyjątkowy i zaskakujący. Nie spodziewałam się! A fakt śmiechów
dnia poprzedniego, lemurka na plaży dodawał tylko tej całej sytuacji
uroku.
ZARĘCZLIŚMY się w TAJLANDII. Nie mogłam sobie lepiej tego wymarzyć ;) B. się spisał. Tylko jak teraz przebije to miesiącem miodowym? Hehehe.
ZARĘCZLIŚMY się w TAJLANDII. Nie mogłam sobie lepiej tego wymarzyć ;) B. się spisał. Tylko jak teraz przebije to miesiącem miodowym? Hehehe.
Tego wieczoru świętowaliśmy. Piliśmy pierwszy raz
lokalne piwo CHANG, które odziwo było całkiem niezłe i kosztowało
około 3-4zł. W restauracji niestety 10 ;)
Jeśli chodzi o alkohol w Tajlandii?
Teoretycznie 1 osoba może przewieźć legalnie do tego kraju 1l alkoholu. My
mieliśmy ze sobą 2l i żałowaliśmy, że tak mało. Alkohol lokalny nie jest zbyt
dobry, a każdy importowany strasznie drogi. Kiedy skończyły nam się zapasy
raczyliśmy się właśnie changiem, full moonem (musujące wino 330ml), breezer'ami
i lokalnymi drinkami.
DZIEŃ IV
Emocje dnia poprzedniego nie opadły i towarzyszyły nam
cały wyjazd. Poranek dnia czwartego spędziliśmy znów szalejąc na plaży Kata
Noi. Po południu wsiedliśmy na skuter i wyruszyliśmy na północ wyspy, chcąc
dojechać do PATONG. Tutaj spotkała nas kolejna nieprzewidziana
przygoda, którą akurat moglibyśmy pominąć. Całkiem niedaleko celu była jakaś
zorganizowana akcja policji. Łapali wszystkich obcokrajowców na skuterach i
wymagali okazania dokumentu PRAWA JAZY NA MOTOCYKL. Nie interesowało ich, że u
nas w kraju takie zezwolenie nie jest potrzebne, nie chodziło im też o brak
międzynarodowego. Pan policjant zabrał dokument B. i kazał nam opłacić 500THB w
pobliskiej budce do której stała już pokaźna kolejka turystów w podobnej
sytuacji. Byliśmy zdenerwowani i zmęczeni staniem na słońcu, ale nie było
wyjścia. Moja próba targowania się z panem policjantem i przekonania, że jestem
turystą i nie mam pieniędzy zakończyła się słowami : „Macie czas do jutra, do
16, następny.” Opłaciliśmy te około 50zł, zabraliśmy swój MANDAT i
zawróciliśmy w stronę hotelu.

Patong tym razem nie zobaczyliśmy. Zatrzymaliśmy się
przy plaży KARON, ale nie przypadła nam do gustu, była zbyt
zatłoczona i blisko ulicy. Wróciliśmy do hotelu a potem wybraliśmy się na plażę
Kata na obiad. Kupiliśmy sajgonki, świeże owoce i usiedliśmy na skałkach na
plaży. Tego dnia po odpływie było tu mnóstwo krabów, różnego rodzaju.
Spacerowaliśmy po odkrytych przez odpływ skałkach i prawie udało nam się obejść
zatokę dzielącą naszą plaże z pobliską. Piękne widoki, wieczorny spacer po
tętniącym życiem mieście.
DZIEŃ V
Dnia piątego mimo niemiłej przygody z mandatem
postanowiliśmy ponownie ruszyć na południe wyspy zobaczyć plażę Nai
Harn Beach. Po drodze zobaczyliśmy jeszcze jedną świątynię i zakon mnichów.
Kiedy dojechaliśmy na plażę słońce schowało się delikatnie za chmurami i może dlatego to miejsce też na nie zauroczyło. Co prawda plaża była szeroka, ale też dość zatłoczona a woda nie taka przejrzysta jak na naszej ukochanej Kata Noi. Po godzinie spakowaliśmy plecaki i pojechaliśmy na naszą plażę.
Tego dnia obiad zjedliśmy w lokalnej restauracji,
która wyglądała jak „obiadki u mamusi”. Ja zjadłam glass noodle z
kurczakiem, który smakował po prostu jak kurczak z rosołu a B. smażony ryż z
kurczakiem. Dało się zjeść, ale bez rewelacji. Gwoździem do trumny była
zamówiona zupa, której nazwy nie pamiętamy. I o ile wyglądała całkiem
zachęcająco, gęsta, czerwono-pomarańczowa, z kurczakiem to przyprawy dające
słodkawy posmak całkowicie nie przypadły nam do gustu.
Nie mogliśmy usiedzieć w miejscu dlatego poszliśmy do
miasta w poszukiwaniu korzystnej oferty taksówki do BIG BUDDY,
który stanowił kolejny planowany punkt wycieczki. Pan z wypożyczalni wybił nam
pomysł jazdy (na wzgórze na którym Budda się znajdował) skuterem. Dziękowaliśmy
mu za to w myślach! Do wielkiego, 45 metrowego, marmurowego posągu Buddy
prowadziła 6 kilometrowa droga pod górę po wątpliwej jakości ubitej nawierzchni
asfaltu z kamieniami. Widzieliśmy kilku śmiałków, którzy na rzężących maszynach
pruli pod górę, ale przerażenie w ich oczach było ogromne. My jechaliśmy na
tylnych siedzeniach terenowej toyoty prowadzonej przez panią taksówkarkę i
podziwialiśmy widoki przez okna.
Wielki Budda robi wrażenie. Jest usytuowany na
wzniesieniu 350mnpm i widać go z większości miejsc na wyspie. Każdego poranka
obserwowaliśmy go z balkonu naszego pokoju. Sam pomnik jest gotowy, natomiast
otaczający go kompleks wciąż w budowie. Powstaje tam między innymi ogromna
świątynia. Oprócz samego Buddy możemy także podziwiać niesamowitą panoramę
wyspy z tarasu widokowego. Grasują tam też podobno małpy złodziejaszki, ale nie
udało nam się żadnej zobaczyć
Wracając wysiedliśmy z taksówki przy plaży Karon aby
zdążyć obejrzeć piękny zachód słońca. Spacerem wracaliśmy w stronę hotelu.
Zatrzymaliśmy się przy jednym ze street fodów a dokładnie skuterze do którego
przymocowana była mini kuchnia i kupiliśmy PAD THAI, które kucharz
zrobił na naszych oczach po czym odpalił skuter i wraz ze swoją kuchnią
odjechał w inne miejsce :D Usiedliśmy na schodkach przy jakiejś nieczynnej
restauracji i jedząc przysmak pałeczkami słuchaliśmy zawodzenia karaoke z
pobliskiej knajpki. To był uroczy wieczór ;)
DZIEŃ VI
Dnia szóstego – w Mikołajki –
zafundowaliśmy sobie zorganizowaną wycieczkę zatytułowaną „JAMES
BOND”. Z Jamesem Bondem może zbyt wiele wspólnego nie miała, ale bez
wątpienia był to dobry wybór. Byliśmy chyba jednymi Polakami w naszym hotelu,
jednymi z Itaki właściwie zdani sami na siebie. Telefonicznie umówiłam tylko z
naszą rezydentką zakup wycieczki i o umówionej godzinie czekaliśmy na busik
przed hotelem. Jak się okazało, ktoś nie dopełnił u nich formalności i o nas
zapomniano :D dopiero po moim telefonie w ostatniej chwili podjechała po nas
taksówka, która z prędkością światła zawiozła nas (jak VIPów hehe) do mariny w
Phuket Town skąd odpływała nasza Speed Boat.
Udało nam się zająć 2 z 8 miejsc na odkrytym dziobie
motorówki. Tuż po wypłynięciu z portu poczuliśmy jaką ma prędkość!
Przecinaliśmy fale a wiatr rozwiewał włosy. Momentami ciężko było nabrać oddech
a o robieniu zdjęć mogliśmy zapomnieć, bo tak nas podrzucało, że ledwo byliśmy
w stanie utrzymać w ręku telefon.
Pierwszym punktem wycieczki była grota
zalewowa do której wejść można przez jaskinię jedynie podczas odpływu,
ponieważ wtedy przejście jest odkryte. Podczas przypływu w grocie jest nawet 6
metrów wody. Zobaczyliśmy wiele nieznanych nam gatunków roślin i żyjątka z
bagna. Kiedy podniosło się głowę do góry widać był z każdej strony wysokie
skały obrośnięte zielenią. Nie polecam takich miejsc ludziom z fobiami bo chociaż przestrzeni
było sporo to wiedza, że podczas przypływu nie ma z tego miejsca ucieczki jest
trochę przerażająca :D
Motorówką popłynęliśmy na tytułową WYSPĘ BONDA.
To oczywiście potoczna nazwa stosowana na potrzeby turystów. To na tej wyspie
rozgrywała się akcja filmu „Człowiek ze złotym pistoletem” z Rogerem
Moorem i „Jutro nie umiera nigdy”. Faktyczna nazwa wyspy to Khao Phing
Kan i oznacza „pochyłą wyspę”. Oprócz „maczugi” z pocztówek, jest
ciekawa formacja skalna, która sprawia wrażenie jakby skały miały się zaraz
przewrócić. Na wyspie mieści się także targ, na którym można nabyć SOUVENIRY od
muzułmańskich mieszkańców okolicznych wysp.
Kolejnym punktem naszej wycieczki była
muzułmańska wioska na palach – Koh Panyee. Wioska naprawdę
wybudowana jest na palach, na wodzie, wszędzie zacumowane są łodzie.
Zamieszkuje ją około 1500 osób, mają tam własną szkołę i boisko do piłki
nożnej. Labirynt przejść między domami jest oczywiście dostępny tylko częściowo
– na potrzeby turystów – nad czym bardzo ubolewaliśmy, bo zamiast zobaczyć
faktyczne warunki, życie mieszkańców musieliśmy przejść przez wyznaczony szlak
pomiędzy straganami z pamiątkami... Ubłagany przewodnik pokazał nam jedną z
„niekomercjalnych” uliczek kiedy wracaliśmy. Warunki w jakich żyją ci ludzie
(którzy ze względu na swoją narodowść nie mogli osiadać się na lądzie )
skłaniają do refleksji nad tym co mamy i gdzie żyjemy.
Z wioski przepłynęliśmy motorówką na miejsce gdzie
wsiedliśmy do kajaków. Kajaki były dmuchane, 2 osobowe a za
nami siedziała na rufie KOBIETA muzułmanka i wiosłowała. Byliśmy zdziwieni, B.
nalegał żeby przejąć stery, ale odmówiła. Przepłynęliśmy kawał drogi pomiędzy
skałami, lasami mangrowymi. Było pięknie, chociaż woda w tym
miejscu miała brunatny kolor. Na domiar złego padła nam bateria w kamerce i
kończyła się w telefonie a przed nami było jeszcze kilka atrakcji.
Z kajaków przetransportowano nas na wyspę słynącą
z WIELKIEGO DRZEWA do którego doszliśmy ścieżkami lasu
deszczowego. Nietypowa roślinność i dzikość tego miejsca były urzekające. Wielkie
drzewo było wielkie i na pewno bardzo stare.Dopiero 32 osoby trzymające się za
ręce były w stanie objąć pień drzewa u podstawy. Zdjęcia zdecydowanie nie
oddają jego rozmiaru.
Następnym miejscem do którego nas zabrano było JASKINIA
NIETOPERZY. A właściwie miejsce to było kolejną grotą do której
prowadziło przejście w skale. Woda sięgała do ramion dlatego ostrożnie
przenosiliśmy telefony i aparaty z rękami w górze. Kolor wody w tym miejscu był
jeszcze bardziej intensywnie niebieski niż w innych miejscach. Szliśmy po
wodzie sięgającej do pasa między drzewami i skałami. Widok był cudowny. Nad
naszymi głowami w koronach drzew siedziały olbrzymie brązowe nietoperze
owocowe, które strasznie hałasowały. Były ich setki jak nie tysiące. Kiedy
jeden rozłożył skrzydła do lotu dopiero zobaczyliśmy jaki mają wielki rozmiar.
Na oko rozpiętość mogła mieć około metra!
Płynąc na pobliską wyspę zatrzymaliśmy się jeszcze
motorówką przy ścianie skalnej z pradawnymi malowidłami. Na
lądzie przesiedliśmy się do Tuk-Tuków i pojechaliśmy na LUNCH do
lokalnej restauracji.
Po odpoczynku zabrano nas na ostatni punkt wycieczki,
którego nikt się nie spodziewał. Motorówka zatrzymała się na środku morza,
przed nami w odległości 100-200 metrów była mała wysepka. Przewodnik
powiedział, że wysiadamy tutaj. Byliśmy zdziwieni, że mamy zejść do wody. Po
chwili wytłumaczył, że woda przy naszej motorówce ma jakieś 40cm głębokości a
za chwilę przed naszymi oczami odsłoni się plaża. I rzeczywiście
tak było. Działo się to jak większość magicznych rzeczy podczas odpływu.
Szliśmy środkiem morza w kierunku wysepki. Resztką baterii w telefonie udało
nam się zrobić kilka świetnych zdjęć. Czuliśmy się jak rozbitkowie na bezludnej
wyspie ;) Słońce świeciło a my kąpaliśmy się w morzu.
To była zdecydowanie udana wycieczka i warta każdego
grosza. Sami byśmy nie dotarli w te wszystkie miejsca a już na pewno nie za te
pieniądze. Po powrocie do naszego miasteczka wybraliśmy się tylko na
kolację i padliśmy po dniu pełnym wrażeń.
DZIEŃ VII
Dzień siódmy to leniwy poranek na plaży Kata
Noi, budowanie zamków z piasku i B. który miał już tak spieczone plecy, że
bał się zdejmować koszulkę :D
Kolejna cenna rada – zabierzcie ze sobą do TAJLANDII oprócz alkoholu dużo środków
do opalania i po opalaniu!! Są one tu dostępne tak jak wszystko inne
czego potrzebujesz w Polsce, ale droższe około 4 razy! Przykładowy filtr 30
Nivea w Rossmanie kupimy za 15-19zł a tutaj zapłacimy za niego powyżej 60zł.
Po południu postanowiliśmy podjąć drugą próbę
zobaczenia Patong. Tym razem jednak zrezygnowaliśmy ze skutera i
wzięliśmy taksówkę. Większość taksówkarzy mówi po angielsku. Jedni lepiej
drudzy mniej. Nam akurat udało się trafić na bardzo rozmownego od którego
dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy o okolicy i kulturze.
Patong stało się w ostatnich latach jednym z
najbardziej znanych kurortów Phuket, przez co jest niesamowicie zatłoczony,
brudny i według nas brzydki. Przytłoczyło nas tempo życia ludzi w tym
mieście, ogrom ilości klubów nocnych i całkowity brak takiej TAJSKOŚCI.
Oczywiście zależy od waszych priorytetów podróży. Jeśli jedziecie z paczką
znajomych, nastawieni tylko na picie, chodzenie po klubach, oglądanie
striptizów, szukaniu afer i leżeniu na byle jakiej plaży na kacu to polecamy.
My wiemy, że to nie nasza bajka. Weszliśmy schłodzić się do klimatyzowanego
centrum handlowego i trafiliśmy akurat na jakieś uroczystości związane z
KRÓLEM, który dla Tajów jest świętością. KRÓL i królewska rodzina. Pod
żadnym pozorem nie można ich obrażać będąc w tym kraju, bo grozić to może nawet
więzieniem. B. poszukiwał rozpaczliwie od paru dni sklepu z elektronicznymi
papierosami, bo jego popsuł się już 2 dnia wyjazdu. Na jego nieszczęście (a
moją radość :D ) nie znaleźliśmy ani jednego. Tutaj rada dla palaczy elektryków
– zabierzcie zapas olejków i części zamiennych ze sobą. Ale dzięki temu
wszystkiemu B. RZUCIAŁ CAŁKIEM PALENIE z czego jestem piekielnie dumna <3
Jedyne miłe doświadczenie w Patong to przepyszny
świeży sok ananasowy ze street fooda. Zniesmaczeni tym miastem
wróciliśmy taksówką do naszego Kata. Fakt faktem warto było to zobaczyć. To
miasto oddalone od naszego hotelu o jakieś 9km a całkowicie inny świat.
Upewniliśmy się tylko, że dzielnica którą wybraliśmy na nasz wypoczynek była
idealna.
Wieczorem mieliśmy okazję zobaczyć burzę. Bardzo długo
niebo zanosiło się granatowymi chmurami, potem pojawiły się błyski i grzmoty a
deszcz padał bardzo obficie, ale dosłownie z 5 minut. Potem wszystko wróciło do
normy i urządziliśmy sobie wieczorny spacer po mieście. Chociaż zarzekaliśmy
się, że będąc w takim miejscu będziemy gardzić żarciem INTERNATIONAL typu pizza
i fast foody to tego dnia coś w nas pękło i po tylu dniach jedzenia tajskiego
żarcia potrzebowaliśmy KEBABA!!! Z radością biegliśmy z naszym
zamówieniem na hotelowy balkon aby patrząc w gwiazdy zjeść KEBABA! Nie macie
pojęcia jaki był nasz zawód, kiedy tamtejszy kebab smakował jak naleśnik ze
słabo doprawionym kurczakiem. Dopchaliśmy się zupką chińską z
7/11, która była tak pikantna, że spuchły nam języki :D
DZIEŃ VIII
Kolejnego poranka poszliśmy na naszą ukochaną Kata
Noi. Ku naszemu zdziwieniu tego dnia woda w morzu była strasznie brudna.
Pływało w niej mnóstwo liści, fale niosły brudny piach. Stało się to
prawdopodobnie z powodu burzy dnia poprzedniego. Większość zanieczyszczeń z
ulic Phuket kierowana jest niestety kanałami wprost do morza, co ma później
widoczne skutki. Postanowiliśmy wrócić na plażę przy naszym hotelu. Powoli
rozstawiał się tam nocny targ, zakupiliśmy sobie dmuchanego flaminga, który
dostarczył nam mnóstwo frajdy na wodzie. Wypożyczyliśmy tego dnia parasol i spędziliśmy
trochę więcej czasu na plaży. Obiad zjedliśmy w plażowej restauracji. Sami
wybraliśmy rybę, która po negocjacjach cenowych została dla nas zgrillowana,
podana z frytkami i sosem chilli. To co utargowaliśmy daliśmy potem zresztą
jako napiwek, ale mniejsza :D
Wieczór upłyną pod znakiem romantycznej kąpieli przy
zachodzie słońca, sesji zdjęciowej i wizycie na nocnym targu. Było nam dobrze,
ale tęskniliśmy już za naszymi małymi kociakami.
DZIEŃ IX
Dnia dziewiątego poranek spędziliśmy na plaży Kata a
południe pierwszy raz przy basenie hotelowym. Wydawało nam się
grzechem siedzieć nad basenem kiedy ma się tuż obok piękne morze.
Budżet wyjazdowy powoli nam się kończył i mimo że było
jeszcze mnóstwo miejsc do zobaczenia to mieliśmy ograniczenia. Zostaliśmy więc
w mieście, kupiliśmy kilka souvenirów – szczególnie spożywczych (mega pikantne
chilli, które sypie teraz do każdego obiadu :D ). Spacerowaliśmy i
szukaliśmy kulturowych smaczków.
DZIEŃ X
Dopiero dziesiątego dnia zapuściliśmy się dużo głębiej
w ODLUDNĄ część miasta. Nie było tam już hoteli, turystów,
bazarów a domy tubylców, ich lokalne restauracje, warsztaty samochodowe itp.
Bardzo nam się tam podobało i żałowaliśmy, że dopiero ostatniego dnia tam
dotarliśmy.
W jednej z restauracji zatrzymaliśmy się na obiad. B.
zamówił danie HONG KONG STYLE , które mu nie smakowało i do
dziś zastanawia się czy ze względu na nazwę nie zjadł przypadkiem psa... bo
mięso miało podobno dziwny smak i konsystencję. Mam nadzieję, że to tylko
wyobraźnia przez tą nazwę dania. Ja zamówiłam green curry z kurczakiem,
które było typowo tajskie. Nie mogę powiedzieć, że mi nie smakowało, było po
prostu specyficzne i mocno aromatyczne, dlatego nie zjadłam całej miski.
Zamówiłam też THAI OMLETTE z nadzieją na jakiś lokalny przysmak. Ku mojemu
zdziwieniu podano mi hmmm... jajko z szynką w postaci śniadaniowego omletu. Co
więcej za całe zamówienie nie zapłaciliśmy wcale tak mało. To nie był najlepszy
wybór. Wieczorem podjęliśmy kolejną próbę kebaba z nadzieją na coś lepszego.
Było lepiej, ale bez rewelacji.
Są ludzie, którzy uwielbiają tajską kuchnię. Będąc w
restauracji w Polsce nie raz próbowałam dań rzekomo tajskich, ale według mnie
tam smakują one zupełnie inaczej i wiem, że to nie mój typ. B. zdecydowanie też
nie ;) Radość z jedzenia pizzy po powrocie do domu była nieopisana!
Wieczorem pożegnaliśmy morze i wróciliśmy do hotelu
spakować walizki.
W Tajlandii panuje niesamowita wilgoć.
Mimo palącego słońca ubrania i ręczniki wywieszone na balkonie nie schły.
Większość ubrań w walizce była mokra przez co moja walizka wyjeżdżając z Polski
ważyła 17 kg a na lotnisku w Tajlandii mimo że nic do niej nie dołożyłam
19,8kg!
W środku nocy wyjechaliśmy z hotelu na
lotnisko w Krabi. Odprawa poszła w miarę sprawnie, czekaliśmy chwilę na lot.
Podróż powrotną zniosłam nawet lepiej niż w tamtą stronę mimo że lecieliśmy
12h. Znów załatwiłam nam te same miejsca przy odprawie i cieszyliśmy się
spokojem na tylnych siedzeniach. 2 posiłki w samolocie na szczęście nie były
już tajskie ;) Szczęśliwie wylądowaliśmy na Okęciu. I w cieniutkich ciuchach, z
opalenizną i mnóstwem wspaniałych wspomnień wkroczyliśmy w Polską zimę.
Wyleciałam na wakacje jako dziewczyna, wróciłam
jako narzeczona ;)
To był
bez wątpienia wspaniały wyjazd, czuje, że wykorzystaliśmy każdą
chwilę i wycisnęliśmy z wyjazdu ile się dało. Jeśli ktoś będzie się wahał czy
wydać kasę na to miejsce to powiem ZDECYDOWANIE WARTO. Ale tylko
pod warunkiem, że nie jedzie do zamkniętego kurortu i nie siedzi z dupą do góry
na hotelowym leżaczku przy basenie cały pobyt, tylko zwiedzaaaaaaaa, chłonie
wiedzę, szuka i jest ciekawy tego miejsca. To warunki konieczne. Jeśli typowy
Janusz chce odpoczynku na ładnej plaży z drineczkami all inclusive to polecam
EGIPT last minute, bo tutaj szkoda kasy na takie leżenie.
PLANUJEMY
JUŻ KOLEJNY WYJAZD!! ;)
A tu nasz pierwszy amatorski filmik:
A tu nasz pierwszy amatorski filmik:
M&B.
leszcze w podróży
*sorry za
błędy ;)
Komentarze
Prześlij komentarz