TAJLANDIA - PHUKET - GRUDZIEŃ 2017

Latami z tyłu głowy siedział mi pomysł stworzenia bloga podróżniczego, ale za każdym razem odkładałam to na później. Myślę, że ten pierwszy wspólny zagraniczny wyjazd to dobry moment aby zacząć tą przygodę ;)

TAJLANDIA 

Jeśli ktoś zapyta mnie o Tajlandię - na początek odpowiem w tych kilku krótkich zdaniach.

Mianowicie:

1. Tajlandia, którą widzisz na pocztówkach i grafikach internetowych nie ma prawie nic wspólnego z rzeczywistością.

2. Hasłem przewodnim wyjazdu do tego kraju może zostać "Nie daj się zabić.".
3. Jedzenie tajskie jest specyficzne, nie każdemu musi smakować.


Ale przede wszystkim powiem, że to miejsce na ziemi, które koniecznie musisz zobaczyć na własne oczy i nie da się go poznać będąc tam tydzień, 2 czy 3 na wakacjach.

Czy wrócę? Życie pokaże. Jeśli sytuacja finansowa i czas na to pozwolą to chętnie, ale póki co cały świat czeka na naszą wizytę a powrót do Tajlandii nie jest priorytetem.

 *prawie wszystkie zdjęcia umyślnie dodałam bez filtrów aby pokazać jak najbardziej realistycznie miejsca w których byliśmy

JAK TO SIĘ STAŁO?

Latem nie mieliśmy czasu na urlop, bo zajmowaliśmy się remontem mieszkania aby wspólnie zamieszkać. Kiedy jednak wszystko było już ustabilizowane a za oknami zaczęło się robić szaro, ponuro i zimno to z początkiem listopada zaczęliśmy zastanawiać się nad zimowym wyjazdem do jakiegoś egzotycznego kraju. U mnie było krucho z kasą, ale B. uparł się, że stawia, to czemu miałam nie korzystać? :D


Ostatecznie wahania były między Dominikaną, Kubą, Sri Lanką lub Tajlandią. Po wielu wieczorach rozmyślania dokonaliśmy tego trudnego wyboru i padło na Tajlandię. Co nas przekonało? Przede wszystkim fakt, że nie chcieliśmy spędzić 2 tygodni na leżeniu do góry brzuchami na plaży, zależało nam aby "coś" zobaczyć. Początkowo był pomysł wylotu do Bangkoku na 2-3 dni, następnie na południe gdzie są ładne plaże. Niestety ze stolicy na Phuket lub Krabi to odległość około 700km. Kolejny przelot to kolejne pieniądze a my chcieliśmy zamknąć się w określonym budżecie. Padło więc na Phuket. To największa wyspa Tajlandii - połączona z częścią kontynentalną mostem.

Wyjazd mieliśmy zrobić całkowicie na własną rękę. Byłam już zarejestrowana na stronie z biletami Quatar Airways i o krok od kliknięcia "kup". Wybraliśmy hotel i wstępnie zarezerwowaliśmy go na bookingu. Jednak tego dnia dostaliśmy bardzo dobą ofertę Itaki z biura podróży (wycieczka, którą obserwowaliśmy staniała na moment o ponad 2tys. od osoby!!). Po szybkim przekalkulowaniu wszystkich kosztów okazało się, że kwota wyjazdu na własną rękę i ta z biura wyszły prawie identycznie z czego z biurem mieliśmy jeszcze w pakiecie ubezpieczenie i opiekę rezydenta oraz śniadania w hotelu. Zdecydowaliśmy się na wygodę.
Mimo, że lot z Chopina mieliśmy dopiero o godzinie 13.20 musieliśmy stawić się na lotnisku już o 10.20 (3 godziny przed wylotem). Co za tym idzie z domu wyszliśmy już o 8.15, bo pociąg lotniskowy odjeżdżał o 8.30.
Odprawa poszła szybko i sprawnie. Załatwiliśmy sobie (najlepsze!) miejsca w samolocie - boeingu A330- na samym końcu dzięki czemu mieliśmy podwójne a nie potrójne siedzenie i brak głów za sobą ;)
Lot? Bez turbulencji, 2 posiłki, ekran multimedialny z filmami i muzyką, poduszki podróżne, kocyk i daliśmy radę bez większego marudzenia.


Czas w Tajlandii to +6h. Jednym słowem zjadło nam noc. Na lotnisku w Krabi byliśmy koło 6 rano czasu lokalnego. Po wyjściu z samolotu buchnęło w nas gorąco chociaż niebo było zachmurzone i delikatnie kropił deszcz.


Lotnisko małe. Porównywalne do naszego Modlina, tylko dużo bardziej prymitywne. Koszmar zaczął się podczas paszportówki...

Rzekomo na lotnisku padł system i wszystko odbywało się ręcznie. Ponad 300 pasażerów naszego samolotu, do tego 2 samoloty ruskich i chińczyków a przy tym zaledwie 2 czy 3 czynne okienka odprawy. Klimatyzacja prawie nie działała, ruscy wpychali się w kolejki i zrywali taśmy. Spędziliśmy tam około 3 godzin, klnąc i stojąc jak szprotki. Wiem, że na to lotnisko nigdy nie wrócę.
Kiedy udało nam się wydostać z tego koszmarnego miejsca czekał nas przejazd około 180km na południe Phuket do naszego hotelu. Chociaż busik był klimatyzowany, brakowało miejsca na nogi.
Zaczęło się robić widno. Lotnisko zrobiło na nas koszmarne pierwsze wrażenie, ale samo Krabi zza okna wyglądało magicznie. Wzdłuż drogi ciągnęły się lasy i różne formy olbrzymich skał wapiennych.
Do hotelu dojechaliśmy 1 grudnia około godziny 12. Wtedy byliśmy już zdecydowanie padnięci i potrzebowaliśmy prysznica. Miła Pani z recepcji powitała nas tajskim "Sałdiii ka" i uświadomiła, że doba zaczyna się od godziny 14, więc sobie jeszcze trochę poczekamy.
Nie mieliśmy nawet siły się denerwować. Zostawiliśmy walizki i poszliśmy tylko kupić coś do picia do pobliskiego sklepu. Później cierpliwie czekaliśmy w hotelowej recepcji.
Hotel miał lokalną kategorię 3,5 gwiazdki. Nie był brzydki, ale też nie zachwycał. Styl niby tajski, ale jak dla mnie bardziej kiczowaty.
Po wciśnięciu w paszport pokaźnego napiwku i prośby o ładny pokój dostaliśmy uśmiech od recepcjonistki i odpowiedź "wszystkie są ładne" ;)
Czy był ładny? Raczej typowy, standardowy. Co prawda jak na kurort ponad 300 pokojowy to mieliśmy wszędzie blisko, widok z dużego balkonu na basen i ogród zamiast parking, więc może coś to dało.
Ważne, że było czysto, łazienka przestronna, łóżko mieliśmy wielkie a klima chłodziła jak trzeba. Wiedzieliśmy, że dużo czasu w tym pokoju i tak nie spędzimy, bo planów mieliśmy mnóstwo.




Mimo braku snu podczas podróży trwającej łącznie ponad 24 godziny mieliśmy mnóstwo energii po orzeźwiającym prysznicu. Odświeżeni, narzuciliśmy krótkie spodenki i ruszyliśmy zapoznać się okolicą.
Przed wyjazdem dokładnie studiowaliśmy mapę Phuket, zaplanowaliśmy, które miejsca odwiedzimy.
Okazało się, że hotel znajduje się w genialnym miejscu. 100 metrów od hotelu mieliśmy sławetny w całej Tajlandii market sieciówki 7/11 (jest ich w samym Bangkoku więcej niż wszystkich żabek w Polsce a ich łączna ilość na świecie jest podobno większa niż liczba McDonaldów :D ) .
Mają tam wszystkie niezbędne produkty, od przyborów kosmetycznych, jedzenia wszelkiego rodzaju, napojów, świeżej kawy, po karty do telefonu, elektronikę i czego tylko dusza zapragnie.


Tego wieczoru nogi poniosły nas aż do odległej około 4km plaży Karon Beach na północ od naszego hotelu.

Nie była to jednak łatwa podróż. Szliśmy uliczkami miasta. W Tajlandii obowiązuje ruch lewostronny. Ulice to istny chaos. Jak dowiedzieliśmy się od Mr. Tonga – naszego taksówkarza – istnieje niepisane prawo "Ten ma pierwszeństwo kto jest większy". Chodzi tu o hierarchię : autobus>samochód terenowy> osobówka> skuter> pieszy. Z czego pieszy jest tu prawie nic nie znaczący i warto mieć z tyłu głowy hasło przewodnie "Nie daj się zabić".
Pojazdy jeżdżą jak chcą a chodników jest bardzo niewiele. Przeważnie chodzi się wąskim poboczem drogi (które nie jest z resztą oddzielone linią), przechodzi się przez różne murki, omija stragany, wchodzi do restauracji, przechodzi przez hotelowy parking, znów kawałek poboczem, po wątpliwej jakości kratkach zabezpieczających odpływy itp. Generalnie nie polecam spacerowania z oczami w chmurach lub telefonie, bo gleba gwarantowana ;) Do tego z każdej strony "zawodowi handlarze" z lokalnych sklepów i bazarów.

Czy przypadkiem nie potrzebujesz masażu? 

A może garnitur dla pana?
Przyjacielu zobacz co mam dla Ciebie, najlepsze towary.
Dzień dobry, jak się masz?
Chodź, zobacz, coś Ci pokaże.
Skąd jesteście?


Jeśli podróżowaliście do krajów arabskich to doskonale wiecie o czym mowa i macie świadomość, że kulturalnie, ale trzeba to ignorować, bo inaczej nie macie życia. Idzie do tego z resztą przywyknąć.

Zawodowi handlarze wiedzą doskonale kto jest pierwsze dni na wakacjach ( głównie po opaleniźnie lub jej braku albo sposobie poruszania się po okolicy ;) ) i kto już miał styczność z ulicznymi zaczepkami a kto jest tak zwanym świeżakiem i łatwo go zmanipulować.

B. słynie ze swojej empatii i kulturalnie chciał z każdym rozmawiać, ale musiałam go za to opieprzać bo nie przeszlibyśmy 200 metrów w 3 godziny przy takim natężeniu i natrętności sprzedawców.











Tego dnia już zdążyliśmy zauważyć jak mocno te tereny są już skomercjalizowane i dostosowane do turystów. Witryny restauracji to w większości "International food", "Kebab", "Pizza". 

A gdzie to TAJSKIE ŻARCIE?!
Mimo, że nie wybraliśmy części wyspy tak mocno rozsławionej jak PATONG - czyli istne Tajskie Władysławowo (o tym później) to nawet ta mało znana część wyspy stawała się mocno turystyczna i zatracała swoją pierwotną formę.


Zmiana klimatu, 'jet lag' po podróży sprawiały, że wcale nie byliśmy głodni. Ale z rozsądku i ciekawości zmusiliśmy się do zakupu porcji sławetnego tajskiego PAD THAI w jednej z ulicznych restauracji.

Smażony makaron z jajkiem, warzywami i owocami morza, do tego sok z limonki, prażona cebulka, chilli, spora porcja za 100 TBH czyli około 10zł. Zabraliśmy pudełko do hotelu i zmęczeni jedliśmy pałeczkami na łóżku. Po pierwszym kęsie żałowaliśmy, że nie wzięliśmy 2 opakowań, bo było pyszne, ale byliśmy jednak już zbyt padnięci żeby wychodzić z pokoju.


DZIEŃ II

Nie bez powodu kiedy ktoś pyta mnie jak się udał wypoczynek odpowiadam, że ja nie byłam na wypoczynku ;) Wyciskaliśmy z każdego dnia ile tylko się dało, wstawaliśmy wcześnie żeby nie tracić dnia, kładliśmy się późno, robiliśmy po 10-15 km dziennie, do tego non stop temperatura 30 stopni i ogromna wilgoć. To dawało człowiekowi w kość. Oczywiście w pozytywnym znaczeniu ;)


Dlatego też dnia drugiego wstaliśmy wcześnie rano. Zaspana poszłam do łazienki i chciałam przemyć twarz tonikiem. Chwyciłam za paczkę wacików gdy nagle coś czarnego na oko posiadającego około 7cm przebiegło wzdłuż półki i schowało się za dezodorantem B.

Z piskiem wybiegłam z łazienki. B. spojrzał na mnie przerażony nie widząc co się dzieje. Oboje brzydzimy się takich dziwnych stworzeń dlatego wiedziałam, że będzie zachwycony faktem, że musi unicestwić potwora.

Dzielnie złapał swojego klapka i ruszył na polowanie. Bestia była szybka! Ogłuszyliśmy ją wiec lakierem do włosów, wtedy dopiero udało się ubić. Paskudny, ogromny chrabąszcz!

Dla wyjaśnienia wspomnę, że to była 1 z dwóch sytuacji kiedy spotkaliśmy to dziwne żyjątko z naszym pokoju. Oprócz tych paskudów i komarów nie było żadnego robactwa - chociaż byliśmy nastawieni na najgorsze w tym kraju.


Reszta poranka przebywała spokojnie. Wybraliśmy się na hotelowe śniadanie, które mieliśmy w cenie. Tak jak się spodziewaliśmy typowo masowe i europejskie jak w większości ofert all inclusive. Dlatego ogromnie cieszyliśmy się, że wybraliśmy opcję jedynie ze śniadaniami.

Wybór był spory, typowo różnego rodzaju pieczywa, płatki śniadaniowe, owoce, warzywa, sosy, jakieś zupy, ze 2 rodzaje makaronu, ryżu, wędliny, jogurty, na świeżo robione jajka sadzone i omlety, pancakes. Ale wszystko to smakowało tak jak wszędzie- czyli w efekcie NIJAK.


B. łapał zawsze świeżo opiekane tosty z jakimiś dodatkami i owoce, które fakt faktem były przepyszne! Ja próbowałam każdego dnia coś innego licząc na pozytywne zaskoczenie, ale się nie doczekałam ;) Nie zmieniało to faktu, że po śniadaniu do późnego popołudnia byliśmy najedzeni. Po śniadaniu wskoczyliśmy w stroje kąpielowe i ruszyliśmy na plażę.
Idąc w lewo lub w prawo dochodziliśmy w 10 minut do najbliżej plaży Kata Beach. Długa - około 4 km, piaszczysta, bardzo szeroka podczas odpływu. Czystość plaż na wyspie pozostawia niestety wiele do życzenia.
Są to plaże publiczne, a turyści potrafią być beznadziejni pozostawiając po sobie syf. Południowa część plaży była dość gęsto oblegana przez turystów. Natomiast północna - prawie wcale, dlatego od razu sobie ją upodobaliśmy.
Znaleźliśmy miejsce idealne na pierwsze wspólne zdjęcie z wyjazdu. 


Kilka dużych kamieni i wywrócone drzewo to wszystko zanurzone w morzu. Mimo gęstych chmur odczuwaliśmy temperaturę w okolicach 30 stopni. B. zignorował moje słowa "słońce za chmurami też opala" i już po pierwszym dniu miał zaczerwienione ramiona ze względu na swoją jasną karnację.

Ukojenie dawała morska woda. Chociaż jej temperatura zbliżona była do tej, która panowała na lądzie.






Nie jesteśmy typem ludzi, którzy potrafią leżeć godzinami na plaży więc po morskiej kąpieli i sesji zdjęciowej wróciliśmy okrężną drogą przez miasto do hotelu.
Szybkie odświeżenie i już realizowaliśmy dalej swój plan. Ruszyliśmy w poszukiwaniu najlepszej ceny za transport do stolicy wyspy Phuket Town ze starym miastem.
Po małym wywiadzie wśród okolicznych przewoźników okazało się, że ceny TUK-TUKów przewożących w odkrytych pojazdach większą ilość osób są identyczne jak koszt wygodnej, klimatyzowanej taksówki. Włączyliśmy tryb negocjacji i ostatecznie po przejściu 3 km znaleźliśmy odpowiadającą nam cenę u Pana Tonga.



Jak się późnej okazało, nie był on tak wspaniałomyślny bez powodu. Po prostu kończył pracę i mieszkał w miejscu do którego nas wiózł - dlatego kurs w jedną stronę mu się opłacił a my byliśmy zadowoleni z ceny. Zapłaciliśmy 400 bathów czyli około 40zł za przejazd około 15km po krętych drogach pod górę.
Stolica na pierwszy rzut oka różniła się od typowo turystycznych dzielnic. Widać tu było dużo więcej lokalnych restauracji w których stołowali się miejscowi, warsztaty samochodowe, szklarzy, małe sklepiki, domy mieszkalne. Ale przede wszystkim panował tu jeszcze większy bałagan.
Nie da się ukryć, że ulice Tajlandii są brudne. Widoczna jest bieda i wiele prymitywnych rozwiązań budowlanych. Po ulicach szwendają się bezpańskie psy, miejscowi często poubierani są w ubrania kiepskiej jakości i świeżości.













Co ciekawe mimo tego wszystkiego mają super samochody! Wszystkie czyste, głównie terenówki.

Jak się później dowiedzieliśmy nowy samochód, który w Polsce kosztowałby około 50-60 tys. w Tajlandii można kupić z salonu za około 30 000 THB czyli 30 tys. złotych. B. ubolewał, że nie da rady takiego przetransportować do Polski. Ale jak wyjaśnił mi mój kumpel Michał (pozdrawiamy!:D) to wszystko dlatego, że nie trzeba płacić VATu, cła, akcyzy. Gdyby to doliczyć wyszło by nawet drożej niż w naszym salonie.
W miasteczku nie widać wielu obiektów noclegowych. Ta część wyspy nie ma ładnego wybrzeża dlatego też tak małe jest zagospodarowanie turystyczne i mała liczba turystów.


Tajlandia to bez wątpienia kraj kontrastów. Obok uliczki pełnej slamsowych prowizorycznych budynków znajduje się taka z bogato zdobionymi i zadbanymi, pełna sklepików z neonowymi witrynami.
Przechadzaliśmy się kolejnymi dzielnicami, widzieliśmy kilka świątyń, robiliśmy zdjęcia aż złapał nas głód. B. wypatrzył na rogu skrzyżowania bardzo skrzętną, niedużą restaurację w której siedziało kilku tubylców. Początkowo nie byłam przekonana, ale okazało się to jednym z lepszych wyborów tego wyjazdu. W tej knajpce zjedliśmy PRZEPYSZNY MAKARON jajeczny, który wyrabiany był na maszynie na naszych oczach. Za sporą porcję tego makaronu wraz z krewetkami zapłaciliśmy w przybliżeniu około 6zł.






Po obiedzie zrobiliśmy jeszcze kilka ładnych kilometrów po mieście. Było tak gorąco, że nawet nie zauważyliśmy kiedy zaczął padać deszcz. Przyjemnie chłodził i nie przeszkadzał nam w spacerowaniu. Mr. Tong uprzedził nas, że po 17 w mieście znikają korporacyjne taksówki i pojawia się tzw. „mafia”, która znacznie zawyża ceny kursów. Nie chcieliśmy ryzykować, wynegocjowaliśmy cenę z przewoźnikiem i wróciliśmy do naszej dzielnicy Kata Beach.











Pod wieczór zrobiliśmy zakupy w pobliskim 7/11 i wybraliśmy się do restauracji ROMANTICA na kolejną przygodę z tajskim jedzeniem. Po 10 dniach stołowania się raz to w droższej restauracji, raz w mobilnej ulicznej kuchni – typowym street foodzie – możemy śmiało powiedzieć, że to drugie nie dość, że dużooooo tańsze to i o niebo lepsze! Wszystko szykowane na Twoich oczach, na świeżo, takie jak chcesz i ile chcesz a do tego możliwość negocjacji. Uprzedzę teraz pytanie wszystkich OSTROŻNYCH – NIE, nie zatruliśmy się ani razu ;) Była lekka obawa co do warunków w jakich to uliczne żarcie jest wytwarzane, ale zapobiegawczo przez cały wyjazd braliśmy BACTILAC - to probiotyk przywracający równowagę flory bakteryjnej, który używałam zawsze przy wyjazdach do krajów arabskich i nigdy mnie nie zawiódł, szczerze polecam. Na wyjeździe jedliśmy sporo owoców i piliśmy shake i smothie, nie przytrafiły nam się przykre przygody żołądkowe.




DZIEŃ III

Dnia trzeciego ruszyliśmy na oddaloną o nas o 2km plażę Kata Noi. Od razu się w niej zakochaliśmy i wiedzieliśmy, że będziemy tu wracać. Plaża ta w odróżnieniu od pozostałych była plażą strzeżoną, zamykaną na noc. Prowadziły na nią strome schody a z obu stron otulały małe wzgórza, które nadawały jej kameralny, przytulny klimat. Morze w tym miejscu miało lazurowy kolor, piasek był miękki a fale olbrzymie! Nie obeszło się bez sesji zdjęciowej a potem szaleliśmy na falach. Jedynym minusem był brak cienia. Na słońcu dało się wytrzymać maksymalnie 10 minut i znów musieliśmy wracać do wody. Ramiona B. wyglądały coraz gorzej!






Poprzedniego dnia wieczorem przewijałam zdjęcia różnych użytkowników Instagrama z Tajlandii i natknęłam się na przeurocze ujęcia z lemurem. Jak to ja zaczęłam przytulać B. i prosić żeby też mi takiego załatwił a potem tylko zupkę chińską, jakiś mały pierścionek z bazarku - aby nie z bursztynem - i może się oświadczać, bo będę już w pełni szczęśliwa. B. się śmiał i powiedział, że tak zrobi.
Nie jesteście w stanie sobie wyobrazić mojej miny kiedy taplałam się na brzegu morza a z głębi plaży woła mnie B. a obok niego stoi gość z LEMUREM na rękach. Był to rzecz jasna czysty przypadek (albo przeznaczenie ;) ). Po wynegocjowaniu ceny udało się porwać lemurka na kilka minut i potrzymać go na rękach. Ma takie śmieszne łapki z paznokciami, które wyglądają jak u dłoni małego dziecka.


Mojej radości nie było końca. 2h na plaży to dla nas maksimum. Spakowaliśmy ręczniki i ruszyliśmy dalej na południe brzegiem morza. Zeszliśmy na drugim końcu Kata Noi i wracaliśmy miastem, łapiąc po drodze jakiegoś street fooda (kawałki kurczaka w marynacie na patyku – były obłędne i kosztowały 2zł!!!! Na zdjęciu już prawie zjedzony)




Przy prawie każdym domostwie, sklepie, hotelu, warsztacie zobaczyć można tzw. DOMY DUCHÓW. Niektórzy turyści mylą je z ołtarzykami Buddy. SALA PHRA PUM  (tak nazywają się po tajsku) to bogato udekorowane, kolorowe miniaturowe gmachy wyglądające jak świątynie. Taki domek jest swojego rodzaju kapliczką, która inauguruje każdą budowlę bez względu na jej rozmiar, przeznaczenie. Kiedy tajowie postanowią wybudować dom, sklep, warsztat, restauracje to muszą stworzyć ten azyl dla duchów, które mają to miejsce chronić, są gwarantem jego istnienia i powodzenia.
Rezygnacja z tego obrzędu może doprowadzić do nieszczęść. Mogą być to np. duchy pochodzące z tego miejsca, duchy przodków, które potrzebują swojego miejsca. Tą miniaturową kapliczkę poświęca MNICH. Ołtarzyki przystrajane są kwiatami, świeczkami, figurkami zwierząt, jest tego mnóstwo. Zawsze stoi też coś do picia i jedzenia. Wygląda do momentalnie komicznie kiedy na ołtarzyku stoi otwarta puszka red bulla ze słomką albo kawałek kurczaka ;) Ale oczywiście co kraj/religia to obyczaj. Można wyczytać o nich wiele ciekawych rzeczy, ale pozostawiam to już ciekawskim.








Tego dnia wypożyczyliśmy skuter. 4 dni skutera na własność to koszt około 100zł, ale można znaleźć taniej. Paliwo jest dostępne wszędzie, w litrowych butelkach, których koszt to około 3-4zł. Parkujesz obok dowolnego straganu, płacisz te 30-40THB i miły pan/pani wlewa Ci do baku za pomocą lejka paliwo.



 Jak już wspomniałam wcześniej w Tajlandii obowiązuje ruch LEWODTRONNY. Początkowo B. był przerażony, że będzie musiał starać się nas nie zabić. Chociaż wykupiliśmy dodatkowe ubezpieczenie wiedzieliśmy, że prawo doskonale radzi sobie z turystami i koszty leczenia nie będą pokryte z ubezpieczenia ze względu na brak międzynarodowego prawa jazdy i prawa jazdy na motocykle. Ryzyko było, ale jeśli chcieliśmy zobaczyć kawałek wyspy nie wydając przy tym majątku na taksówkę musieliśmy się z tym liczyć. I absolutnie nie chodziło tu o jakieś braki w umiejętności jazdy B. tylko faktu, że z każdej strony czeka na ciebie niebezpieczeństwo na drodze:


1. wszędzie zakręty i to pod strome góry
2. wątpliwej jakości skuter

3. alkohol we krwi innych kierujących (szczególnie turystów)

4. wiele skrzyżowań
5. niepisane prawo dżungli
6. tubylcy nie uznają czerwonego światła
7. ogromna ilość pojazdów na drodze
8. piesi chodzący jak chcą
9. brak chodników
i wiele, wiele innych....


Najgorzej było wyjechać z centrum miasta. Kiedy ruszyliśmy na południe wyspy trochę wyluzowaliśmy. Zamiast tłumu ludzi, budynków i straganów z każdej strony otaczała nas dżungla. Wysokie palmy, zieleń, słonie przy drodze, pagórki z genialnym widokiem na zatokę a do tego słońce i wiatr we włosach. Cudowne uczucie. Naszym pierwszym przystaniem był punkt widokowy Kata View Point, który nie zrobił na nas specjalnego wrażenia i ruszyliśmy dalej na południe do Punktu Promthep Cape.


Punkt widokowy był na wzgórzu, słońce było w zenicie i paliło niemiłosiernie. Lało się z nas jakby ktoś oblał nas wiadrem wody. Ale było warto. Widok, który rozpościerał się na cały południowy cypel wyspy był przepiękny. Zrobiliśmy kilka ujęć i uciekliśmy, bo nie dało się wytrzymać.






Po powrocie do hotelu byliśmy mega głodni. Postanowiliśmy urządzić sobie piknik na plaży. Dochodziła 18, słońce powoli zachodziło a na morzu był odpływ. Plaża osłaniała się o dobre 200-300 metrów względem poranka. W street foodzie przy plaży kupiliśmy sobie grillowane rybne filety, świeżego kokosa, który idealnie komponował się z przemycaną w butelce od coli wódką. W Tajlandii jest zakaz zarówno palenia papierosów jak i spożywania alkoholu na plaży – dlatego ta konspira ;)




Jedliśmy palcami rybę, popijaliśmy procentowym kokosem, podziwialiśmy piękny zachód słońca siedząc na tajskiej plaży, która była prawie cała dla nas a to wszystko W GRUDNIU!

No i się stało :D łapy miałam całe w oleju z ryby, przeżuwałam kęs, kiedy B. odwrócił się do mnie z otwartym pudełeczkiem. Poziom mojej BEZRADNOŚCI można by porównać wtedy do nieuniknionego widoku spadającego z 10 piętra na twardy beton najnowszego telefonu. Nie wiedziałam co zrobić, ręce miałam upaćkane, buzie zapchaną jedzeniem. Ten moment był idealny w swej niedoskonałości, taki NASZ i bez wątpienia wyjątkowy i zaskakujący. Nie spodziewałam się! A fakt śmiechów dnia poprzedniego, lemurka na plaży dodawał tylko tej całej sytuacji uroku.
 
ZARĘCZLIŚMY się w TAJLANDII. Nie mogłam sobie lepiej tego wymarzyć ;) B. się spisał. Tylko jak teraz przebije to miesiącem miodowym? Hehehe.


Tego wieczoru świętowaliśmy. Piliśmy pierwszy raz lokalne piwo CHANG, które odziwo było całkiem niezłe i kosztowało około 3-4zł. W restauracji niestety 10 ;)


Jeśli chodzi o alkohol w Tajlandii? Teoretycznie 1 osoba może przewieźć legalnie do tego kraju 1l alkoholu. My mieliśmy ze sobą 2l i żałowaliśmy, że tak mało. Alkohol lokalny nie jest zbyt dobry, a każdy importowany strasznie drogi. Kiedy skończyły nam się zapasy raczyliśmy się właśnie changiem, full moonem (musujące wino 330ml), breezer'ami i lokalnymi drinkami.



DZIEŃ IV

Emocje dnia poprzedniego nie opadły i towarzyszyły nam cały wyjazd. Poranek dnia czwartego spędziliśmy znów szalejąc na plaży Kata Noi. Po południu wsiedliśmy na skuter i wyruszyliśmy na północ wyspy, chcąc dojechać do PATONG. Tutaj spotkała nas kolejna nieprzewidziana przygoda, którą akurat moglibyśmy pominąć. Całkiem niedaleko celu była jakaś zorganizowana akcja policji. Łapali wszystkich obcokrajowców na skuterach i wymagali okazania dokumentu PRAWA JAZY NA MOTOCYKL. Nie interesowało ich, że u nas w kraju takie zezwolenie nie jest potrzebne, nie chodziło im też o brak międzynarodowego. Pan policjant zabrał dokument B. i kazał nam opłacić 500THB w pobliskiej budce do której stała już pokaźna kolejka turystów w podobnej sytuacji. Byliśmy zdenerwowani i zmęczeni staniem na słońcu, ale nie było wyjścia. Moja próba targowania się z panem policjantem i przekonania, że jestem turystą i nie mam pieniędzy zakończyła się słowami : „Macie czas do jutra, do 16, następny.” Opłaciliśmy te około 50zł, zabraliśmy swój MANDAT i zawróciliśmy w stronę hotelu.



Patong tym razem nie zobaczyliśmy. Zatrzymaliśmy się przy plaży KARON, ale nie przypadła nam do gustu, była zbyt zatłoczona i blisko ulicy. Wróciliśmy do hotelu a potem wybraliśmy się na plażę Kata na obiad. Kupiliśmy sajgonki, świeże owoce i usiedliśmy na skałkach na plaży. Tego dnia po odpływie było tu mnóstwo krabów, różnego rodzaju. Spacerowaliśmy po odkrytych przez odpływ skałkach i prawie udało nam się obejść zatokę dzielącą naszą plaże z pobliską. Piękne widoki, wieczorny spacer po tętniącym życiem mieście.








DZIEŃ V

Dnia piątego mimo niemiłej przygody z mandatem postanowiliśmy ponownie ruszyć na południe wyspy zobaczyć plażę Nai Harn Beach. Po drodze zobaczyliśmy jeszcze jedną świątynię i zakon mnichów.



Kiedy dojechaliśmy na plażę słońce schowało się delikatnie za chmurami i może dlatego to miejsce też na nie zauroczyło. Co prawda plaża była szeroka, ale też dość zatłoczona a woda nie taka przejrzysta jak na naszej ukochanej Kata Noi. Po godzinie spakowaliśmy plecaki i pojechaliśmy na naszą plażę.






Tego dnia obiad zjedliśmy w lokalnej restauracji, która wyglądała jak „obiadki u mamusi”. Ja zjadłam glass noodle z kurczakiem, który smakował po prostu jak kurczak z rosołu a B. smażony ryż z kurczakiem. Dało się zjeść, ale bez rewelacji. Gwoździem do trumny była zamówiona zupa, której nazwy nie pamiętamy. I o ile wyglądała całkiem zachęcająco, gęsta, czerwono-pomarańczowa, z kurczakiem to przyprawy dające słodkawy posmak całkowicie nie przypadły nam do gustu.



Nie mogliśmy usiedzieć w miejscu dlatego poszliśmy do miasta w poszukiwaniu korzystnej oferty taksówki do BIG BUDDY, który stanowił kolejny planowany punkt wycieczki. Pan z wypożyczalni wybił nam pomysł jazdy (na wzgórze na którym Budda się znajdował) skuterem. Dziękowaliśmy mu za to w myślach! Do wielkiego, 45 metrowego, marmurowego posągu Buddy prowadziła 6 kilometrowa droga pod górę po wątpliwej jakości ubitej nawierzchni asfaltu z kamieniami. Widzieliśmy kilku śmiałków, którzy na rzężących maszynach pruli pod górę, ale przerażenie w ich oczach było ogromne. My jechaliśmy na tylnych siedzeniach terenowej toyoty prowadzonej przez panią taksówkarkę i podziwialiśmy widoki przez okna.


Wielki Budda robi wrażenie. Jest usytuowany na wzniesieniu 350mnpm i widać go z większości miejsc na wyspie. Każdego poranka obserwowaliśmy go z balkonu naszego pokoju. Sam pomnik jest gotowy, natomiast otaczający go kompleks wciąż w budowie. Powstaje tam między innymi ogromna świątynia. Oprócz samego Buddy możemy także podziwiać niesamowitą panoramę wyspy z tarasu widokowego. Grasują tam też podobno małpy złodziejaszki, ale nie udało nam się żadnej zobaczyć







Wracając wysiedliśmy z taksówki przy plaży Karon aby zdążyć obejrzeć piękny zachód słońca. Spacerem wracaliśmy w stronę hotelu. Zatrzymaliśmy się przy jednym ze street fodów a dokładnie skuterze do którego przymocowana była mini kuchnia i kupiliśmy PAD THAI, które kucharz zrobił na naszych oczach po czym odpalił skuter i wraz ze swoją kuchnią odjechał w inne miejsce :D Usiedliśmy na schodkach przy jakiejś nieczynnej restauracji i jedząc przysmak pałeczkami słuchaliśmy zawodzenia karaoke z pobliskiej knajpki. To był uroczy wieczór ;)




DZIEŃ VI

Dnia szóstego – w Mikołajki – zafundowaliśmy sobie zorganizowaną wycieczkę zatytułowaną „JAMES BOND”. Z Jamesem Bondem może zbyt wiele wspólnego nie miała, ale bez wątpienia był to dobry wybór. Byliśmy chyba jednymi Polakami w naszym hotelu, jednymi z Itaki właściwie zdani sami na siebie. Telefonicznie umówiłam tylko z naszą rezydentką zakup wycieczki i o umówionej godzinie czekaliśmy na busik przed hotelem. Jak się okazało, ktoś nie dopełnił u nich formalności i o nas zapomniano :D dopiero po moim telefonie w ostatniej chwili podjechała po nas taksówka, która z prędkością światła zawiozła nas (jak VIPów hehe) do mariny w Phuket Town skąd odpływała nasza Speed Boat.


Udało nam się zająć 2 z 8 miejsc na odkrytym dziobie motorówki. Tuż po wypłynięciu z portu poczuliśmy jaką ma prędkość! Przecinaliśmy fale a wiatr rozwiewał włosy. Momentami ciężko było nabrać oddech a o robieniu zdjęć mogliśmy zapomnieć, bo tak nas podrzucało, że ledwo byliśmy w stanie utrzymać w ręku telefon.


Pierwszym punktem wycieczki była grota zalewowa do której wejść można przez jaskinię jedynie podczas odpływu, ponieważ wtedy przejście jest odkryte. Podczas przypływu w grocie jest nawet 6 metrów wody. Zobaczyliśmy wiele nieznanych nam gatunków roślin i żyjątka z bagna. Kiedy podniosło się głowę do góry widać był z każdej strony wysokie skały obrośnięte zielenią. Nie polecam takich miejsc ludziom z fobiami bo chociaż przestrzeni było sporo to wiedza, że podczas przypływu nie ma z tego miejsca ucieczki jest trochę przerażająca :D





Motorówką popłynęliśmy na tytułową WYSPĘ BONDA. To oczywiście potoczna nazwa stosowana na potrzeby turystów. To na tej wyspie rozgrywała się akcja filmu „Człowiek ze złotym pistoletem” z Rogerem Moorem i „Jutro nie umiera nigdy”. Faktyczna nazwa wyspy to Khao Phing Kan i oznacza „pochyłą wyspę”. Oprócz „maczugi” z pocztówek, jest ciekawa formacja skalna, która sprawia wrażenie jakby skały miały się zaraz przewrócić. Na wyspie mieści się także targ, na którym można nabyć SOUVENIRY od muzułmańskich mieszkańców okolicznych wysp.





Kolejnym punktem naszej wycieczki była muzułmańska wioska na palach – Koh Panyee. Wioska naprawdę wybudowana jest na palach, na wodzie, wszędzie zacumowane są łodzie. Zamieszkuje ją około 1500 osób, mają tam własną szkołę i boisko do piłki nożnej. Labirynt przejść między domami jest oczywiście dostępny tylko częściowo – na potrzeby turystów – nad czym bardzo ubolewaliśmy, bo zamiast zobaczyć faktyczne warunki, życie mieszkańców musieliśmy przejść przez wyznaczony szlak pomiędzy straganami z pamiątkami... Ubłagany przewodnik pokazał nam jedną z „niekomercjalnych” uliczek kiedy wracaliśmy. Warunki w jakich żyją ci ludzie (którzy ze względu na swoją narodowść nie mogli osiadać się na lądzie ) skłaniają do refleksji nad tym co mamy i gdzie żyjemy.






Z wioski przepłynęliśmy motorówką na miejsce gdzie wsiedliśmy do kajaków. Kajaki były dmuchane, 2 osobowe a za nami siedziała na rufie KOBIETA muzułmanka i wiosłowała. Byliśmy zdziwieni, B. nalegał żeby przejąć stery, ale odmówiła. Przepłynęliśmy kawał drogi pomiędzy skałami, lasami mangrowymi. Było pięknie, chociaż woda w tym miejscu miała brunatny kolor. Na domiar złego padła nam bateria w kamerce i kończyła się w telefonie a przed nami było jeszcze kilka atrakcji.






Z kajaków przetransportowano nas na wyspę słynącą z WIELKIEGO DRZEWA do którego doszliśmy ścieżkami lasu deszczowego. Nietypowa roślinność i dzikość tego miejsca były urzekające. Wielkie drzewo było wielkie i na pewno bardzo stare.Dopiero 32 osoby trzymające się za ręce były w stanie objąć pień drzewa u podstawy. Zdjęcia zdecydowanie nie oddają jego rozmiaru.






Następnym miejscem do którego nas zabrano było JASKINIA NIETOPERZY. A właściwie miejsce to było kolejną grotą do której prowadziło przejście w skale. Woda sięgała do ramion dlatego ostrożnie przenosiliśmy telefony i aparaty z rękami w górze. Kolor wody w tym miejscu był jeszcze bardziej intensywnie niebieski niż w innych miejscach. Szliśmy po wodzie sięgającej do pasa między drzewami i skałami. Widok był cudowny. Nad naszymi głowami w koronach drzew siedziały olbrzymie brązowe nietoperze owocowe, które strasznie hałasowały. Były ich setki jak nie tysiące. Kiedy jeden rozłożył skrzydła do lotu dopiero zobaczyliśmy jaki mają wielki rozmiar. Na oko rozpiętość mogła mieć około metra!







Płynąc na pobliską wyspę zatrzymaliśmy się jeszcze motorówką przy ścianie skalnej z pradawnymi malowidłami. Na lądzie przesiedliśmy się do Tuk-Tuków i pojechaliśmy na LUNCH do lokalnej restauracji.




 Po odpoczynku zabrano nas na ostatni punkt wycieczki, którego nikt się nie spodziewał. Motorówka zatrzymała się na środku morza, przed nami w odległości 100-200 metrów była mała wysepka. Przewodnik powiedział, że wysiadamy tutaj. Byliśmy zdziwieni, że mamy zejść do wody. Po chwili wytłumaczył, że woda przy naszej motorówce ma jakieś 40cm głębokości a za chwilę przed naszymi oczami odsłoni się plaża. I rzeczywiście tak było. Działo się to jak większość magicznych rzeczy podczas odpływu. Szliśmy środkiem morza w kierunku wysepki. Resztką baterii w telefonie udało nam się zrobić kilka świetnych zdjęć. Czuliśmy się jak rozbitkowie na bezludnej wyspie ;) Słońce świeciło a my kąpaliśmy się w morzu.






To była zdecydowanie udana wycieczka i warta każdego grosza. Sami byśmy nie dotarli w te wszystkie miejsca a już na pewno nie za te pieniądze. Po powrocie do naszego miasteczka wybraliśmy się tylko na kolację i padliśmy po dniu pełnym wrażeń.




DZIEŃ VII

Dzień siódmy to leniwy poranek na plaży Kata Noi, budowanie zamków z piasku i B. który miał już tak spieczone plecy, że bał się zdejmować koszulkę :D

Kolejna cenna rada – zabierzcie ze sobą do TAJLANDII oprócz alkoholu dużo środków do opalania i po opalaniu!! Są one tu dostępne tak jak wszystko inne czego potrzebujesz w Polsce, ale droższe około 4 razy! Przykładowy filtr 30 Nivea w Rossmanie kupimy za 15-19zł a tutaj zapłacimy za niego powyżej 60zł.






Po południu postanowiliśmy podjąć drugą próbę zobaczenia Patong. Tym razem jednak zrezygnowaliśmy ze skutera i wzięliśmy taksówkę. Większość taksówkarzy mówi po angielsku. Jedni lepiej drudzy mniej. Nam akurat udało się trafić na bardzo rozmownego od którego dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy o okolicy i kulturze.


Patong stało się w ostatnich latach jednym z najbardziej znanych kurortów Phuket, przez co jest niesamowicie zatłoczony, brudny i według nas brzydki. Przytłoczyło nas tempo życia ludzi w tym mieście, ogrom ilości klubów nocnych i całkowity brak takiej TAJSKOŚCI. Oczywiście zależy od waszych priorytetów podróży. Jeśli jedziecie z paczką znajomych, nastawieni tylko na picie, chodzenie po klubach, oglądanie striptizów, szukaniu afer i leżeniu na byle jakiej plaży na kacu to polecamy. My wiemy, że to nie nasza bajka. Weszliśmy schłodzić się do klimatyzowanego centrum handlowego i trafiliśmy akurat na jakieś uroczystości związane z KRÓLEM, który dla Tajów jest świętością. KRÓL i królewska rodzina. Pod żadnym pozorem nie można ich obrażać będąc w tym kraju, bo grozić to może nawet więzieniem. B. poszukiwał rozpaczliwie od paru dni sklepu z elektronicznymi papierosami, bo jego popsuł się już 2 dnia wyjazdu. Na jego nieszczęście (a moją radość :D ) nie znaleźliśmy ani jednego. Tutaj rada dla palaczy elektryków – zabierzcie zapas olejków i części zamiennych ze sobą. Ale dzięki temu wszystkiemu B. RZUCIAŁ CAŁKIEM PALENIE z czego jestem piekielnie dumna <3





Jedyne miłe doświadczenie w Patong to przepyszny świeży sok ananasowy ze street fooda. Zniesmaczeni tym miastem wróciliśmy taksówką do naszego Kata. Fakt faktem warto było to zobaczyć. To miasto oddalone od naszego hotelu o jakieś 9km a całkowicie inny świat. Upewniliśmy się tylko, że dzielnica którą wybraliśmy na nasz wypoczynek była idealna.



Wieczorem mieliśmy okazję zobaczyć burzę. Bardzo długo niebo zanosiło się granatowymi chmurami, potem pojawiły się błyski i grzmoty a deszcz padał bardzo obficie, ale dosłownie z 5 minut. Potem wszystko wróciło do normy i urządziliśmy sobie wieczorny spacer po mieście. Chociaż zarzekaliśmy się, że będąc w takim miejscu będziemy gardzić żarciem INTERNATIONAL typu pizza i fast foody to tego dnia coś w nas pękło i po tylu dniach jedzenia tajskiego żarcia potrzebowaliśmy KEBABA!!! Z radością biegliśmy z naszym zamówieniem na hotelowy balkon aby patrząc w gwiazdy zjeść KEBABA! Nie macie pojęcia jaki był nasz zawód, kiedy tamtejszy kebab smakował jak naleśnik ze słabo doprawionym kurczakiem. Dopchaliśmy się zupką chińską z 7/11, która była tak pikantna, że spuchły nam języki :D



DZIEŃ VIII

Kolejnego poranka poszliśmy na naszą ukochaną Kata Noi. Ku naszemu zdziwieniu tego dnia woda w morzu była strasznie brudna. Pływało w niej mnóstwo liści, fale niosły brudny piach. Stało się to prawdopodobnie z powodu burzy dnia poprzedniego. Większość zanieczyszczeń z ulic Phuket kierowana jest niestety kanałami wprost do morza, co ma później widoczne skutki. Postanowiliśmy wrócić na plażę przy naszym hotelu. Powoli rozstawiał się tam nocny targ, zakupiliśmy sobie dmuchanego flaminga, który dostarczył nam mnóstwo frajdy na wodzie. Wypożyczyliśmy tego dnia parasol i spędziliśmy trochę więcej czasu na plaży. Obiad zjedliśmy w plażowej restauracji. Sami wybraliśmy rybę, która po negocjacjach cenowych została dla nas zgrillowana, podana z frytkami i sosem chilli. To co utargowaliśmy daliśmy potem zresztą jako napiwek, ale mniejsza :D





Wieczór upłyną pod znakiem romantycznej kąpieli przy zachodzie słońca, sesji zdjęciowej i wizycie na nocnym targu. Było nam dobrze, ale tęskniliśmy już za naszymi małymi kociakami.





DZIEŃ IX

Dnia dziewiątego poranek spędziliśmy na plaży Kata a południe pierwszy raz przy basenie hotelowym. Wydawało nam się grzechem siedzieć nad basenem kiedy ma się tuż obok piękne morze.




Budżet wyjazdowy powoli nam się kończył i mimo że było jeszcze mnóstwo miejsc do zobaczenia to mieliśmy ograniczenia. Zostaliśmy więc w mieście, kupiliśmy kilka souvenirów – szczególnie spożywczych (mega pikantne chilli, które sypie teraz do każdego obiadu :D ). Spacerowaliśmy i szukaliśmy kulturowych smaczków.











DZIEŃ X

Dopiero dziesiątego dnia zapuściliśmy się dużo głębiej w ODLUDNĄ część miasta. Nie było tam już hoteli, turystów, bazarów a domy tubylców, ich lokalne restauracje, warsztaty samochodowe itp. Bardzo nam się tam podobało i żałowaliśmy, że dopiero ostatniego dnia tam dotarliśmy.








W jednej z restauracji zatrzymaliśmy się na obiad. B. zamówił danie HONG KONG STYLE , które mu nie smakowało i do dziś zastanawia się czy ze względu na nazwę nie zjadł przypadkiem psa... bo mięso miało podobno dziwny smak i konsystencję. Mam nadzieję, że to tylko wyobraźnia przez tą nazwę dania. Ja zamówiłam green curry z kurczakiem, które było typowo tajskie. Nie mogę powiedzieć, że mi nie smakowało, było po prostu specyficzne i mocno aromatyczne, dlatego nie zjadłam całej miski. Zamówiłam też THAI OMLETTE z nadzieją na jakiś lokalny przysmak. Ku mojemu zdziwieniu podano mi hmmm... jajko z szynką w postaci śniadaniowego omletu. Co więcej za całe zamówienie nie zapłaciliśmy wcale tak mało. To nie był najlepszy wybór. Wieczorem podjęliśmy kolejną próbę kebaba z nadzieją na coś lepszego. Było lepiej, ale bez rewelacji.





Są ludzie, którzy uwielbiają tajską kuchnię. Będąc w restauracji w Polsce nie raz próbowałam dań rzekomo tajskich, ale według mnie tam smakują one zupełnie inaczej i wiem, że to nie mój typ. B. zdecydowanie też nie ;) Radość z jedzenia pizzy po powrocie do domu była nieopisana!
Wieczorem pożegnaliśmy morze i wróciliśmy do hotelu spakować walizki.






W Tajlandii panuje niesamowita wilgoć. Mimo palącego słońca ubrania i ręczniki wywieszone na balkonie nie schły. Większość ubrań w walizce była mokra przez co moja walizka wyjeżdżając z Polski ważyła 17 kg a na lotnisku w Tajlandii mimo że nic do niej nie dołożyłam 19,8kg!
W środku nocy wyjechaliśmy z hotelu na lotnisko w Krabi. Odprawa poszła w miarę sprawnie, czekaliśmy chwilę na lot. Podróż powrotną zniosłam nawet lepiej niż w tamtą stronę mimo że lecieliśmy 12h. Znów załatwiłam nam te same miejsca przy odprawie i cieszyliśmy się spokojem na tylnych siedzeniach. 2 posiłki w samolocie na szczęście nie były już tajskie ;) Szczęśliwie wylądowaliśmy na Okęciu. I w cieniutkich ciuchach, z opalenizną i mnóstwem wspaniałych wspomnień wkroczyliśmy w Polską zimę.
Wyleciałam na wakacje jako dziewczyna, wróciłam jako narzeczona ;)



To był bez wątpienia wspaniały wyjazd, czuje, że wykorzystaliśmy każdą chwilę i wycisnęliśmy z wyjazdu ile się dało. Jeśli ktoś będzie się wahał czy wydać kasę na to miejsce to powiem ZDECYDOWANIE WARTO. Ale tylko pod warunkiem, że nie jedzie do zamkniętego kurortu i nie siedzi z dupą do góry na hotelowym leżaczku przy basenie cały pobyt, tylko zwiedzaaaaaaaa, chłonie wiedzę, szuka i jest ciekawy tego miejsca. To warunki konieczne. Jeśli typowy Janusz chce odpoczynku na ładnej plaży z drineczkami all inclusive to polecam EGIPT last minute, bo tutaj szkoda kasy na takie leżenie.
PLANUJEMY JUŻ KOLEJNY WYJAZD!! ;)

A tu nasz pierwszy amatorski filmik:



 M&B.

leszcze w podróży


*sorry za błędy ;)


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

KORFU - MAY - 2018 (KANONI - SIDARI - PALEOKASTRITSA-BENITES)

CYPR - MARZEC 2018 (LARNAKA - AYIA NAPA - NIKOZJA)